Chora na niebo
Posted: Thu Jan 15, 2009 5:13 am
Napisać... o czym?
O małym lotnisku, otoczonym przez działki, drzewa, linie przewodów, o starym, niemieckim budynku z cegły; o dużej, wilgotnej sali, w której w zimie temperatura jest prawie taka sama jak na zewnątrz. O starych rozwalonych szafach i szufladkach, o stole do układania spadochronów – szarej grubej tkaninie na podłodze...
O pokoiku dla sportowców – ładnie pomalowanym, w którym wiecznie panuje bałagan, ile by tam się nie sprzątało, w którym jest zimno z braku ocieplenia i gorąco ze śmiechu, kolejnej herbaty lub – kiedy są skoki – z oczekiwania...
A może o tym, jak słuchałam po raz pierwszy instruktora. O tym, jak nie zwracało się na mnie i innych takich „pierworazników” szczególnej uwagi poza potrzebną, bo jesteśmy „nie ich”, i „ich” najprawdopodobniej nie bedziemy, bo zapłacimy i pójdziemy do domu, oszalali z radości, bo uratowaliśmy się i otrzymaliśmy nowe krótkie doświadczenie. O tym, jak pragnęłam być „ich”, jak zaciskałam zęby, jak kręciłam się tam godzinami, chwytałam każdy gest i słowo, mnie zaś instruktor – były desantowiec Andriej – obrzucał niechętnym spojrzeniem błękitnych jak niebo oczu. O tym, jak kiedyś nagle, żegnając się z chłopakami, podszedł, i z szerokim uśmiechem uścisnął mi dłoń, jak usłyszałam – „no kurdę, tej stąd się nie da wypędzić, ta już jest chora”...
O tym, jak uczyłam się układać spadochrony. Jak płakałam w kącie, bo nie umiem, bo nie mogę, bo nie jestem tak silna jak oni, jak ocierałam łzy – byleby ich nikt nie widział, a widzieli wszyscy i odwracali się, udając nieuwagę. O tym, jak miesiąc temu ułożyłam od początku do końca sobie spadochron na skok i jak skakałam z radości. Jak zdobywałam się na to, by pójść z własnoręcznie ułożonym spadochronem i jak poczułam satysfakcję, bo zdobyłam się, zaufałam sobie.
O tym, jak krwawią palce, jak brudzi się dłonie i łamie się paznokcie, jak robi sie codzienne pompki i przysiady, bo ręce i nogi trzeba mieć silne...
A może o tym, jak po raz pierwszy stałam w trzęsącym się samolocie – An-2, nasza „Annuszka” - jak otworzono drzwi, jak werwał się zimny wiatr, jak uginały się pode mną nogi, jak coraz bliżej było niebo, a w głowie kołotało – „nie, nie, nie, nie chcę, nie pójdę, nie....” – i ten skok w nic, i strach, i biała czasza nad głową, i pewność, że nigdy więcej nie podejdę do żadnych spadochronów. O tym, jak wróciłam tam następnego dnia – żeby zostać...
O tym, że Tam, w niebie, jest cicho, bardzo cicho, tylko lekko szeleści wiatr. O tym, jak biegnie ziemia od stu metrów wysokości – nogi ścisnąć, trzymać razem lekko zgięte w kolanach, przygotować się do lądowania. Jak 82 metry kwadratowe tkaniny i 28 linek mogą targać człowieka po polu w mocny wiatr, nie można zgasić czaszy...
O tym, jak się ćwiczy otwieranie spadochronu zapasowego i moralnie jest się gotowym otworzyć, mimo że niby nic nie powinno się stać. O świętej zasadzie – „ten, kto wyżej, odpowiada za niższego” – przy zejściu się spadochroniarzy w niebie. O tym, że „każdy za każdego, ale w niebie liczyć tylko na siebie”, o „gdyby broń Boże coś, spokój, zimna krew, walczyć do końca, do ostatniej chwili...”.
Jak pragnie się w końcu otworzyć swój spadochron ręcznie, samemu. Jak się uczy spadać stabilnie, poprawnie, trzymać ciało w potrzebnej pozycji. O tym, jak się zna na pamięć liczby – 1200 metrów 10 sekund spadania swobodnego, 1500 metrów – 15 sekund... jak się marzy o tym, by kiedyś lecieć przez półminuty z wysokości ponad dwa i pół kilometry. Jak się marzy o przejściu na inny poziom – spadochron sportowy, „skrzydło”. A może o tym, jak nagle od wczoraj mam - na przyszłość - swoje „skrzydło”, kupione za drobiazg, 10 tysięcy rubli, oczywiście używane, lecz od fajnego uczciwego chłopaka, a poza tym – skrzydło, swoje skrzydło, prawdziwe skrzydło...
O bezkompromisowym Andrieju, za którym pójdzie się „do wody i do ognia”, o dobrej i miłej Nadzieżdzie, o ironicznym Aleksandrze, o spokojnym powściągliwym Alekseju, hałaśliwym Denisie, o „ojcu” – kierowniku klubu. O tym, jak się ciepło robi na sercu, kiedy się słyszy jak mówią do siebie „braciszku, bracie” – po wojskowemu, bo bojowemu.
O lęku, który się pokonuje, o uzależnieniu od nieba. O białej czaszy, i o ciężarze spadochronu na ramionach, o świętych słowach „ubierać się!” i słowach, które śnią się po nocach – „prigotowitsia! Poszel!”. O tym, że oprócz ziemi mam niebo, uczę się być w niebie, przeżywać w ciągu kilku minut całe życie. O tym, jak śpiewa się w piosence rosyjskiego zespołu desantowego „jak tuli wiatr, jak błękit pieści jedwab”, o tym, że „teraz nam znalazła się w niebie praca – błękitem wypełniać spadochrony”...
O tym, że jestem „ich”. Ludzi, chorych na niebo...
O małym lotnisku, otoczonym przez działki, drzewa, linie przewodów, o starym, niemieckim budynku z cegły; o dużej, wilgotnej sali, w której w zimie temperatura jest prawie taka sama jak na zewnątrz. O starych rozwalonych szafach i szufladkach, o stole do układania spadochronów – szarej grubej tkaninie na podłodze...
O pokoiku dla sportowców – ładnie pomalowanym, w którym wiecznie panuje bałagan, ile by tam się nie sprzątało, w którym jest zimno z braku ocieplenia i gorąco ze śmiechu, kolejnej herbaty lub – kiedy są skoki – z oczekiwania...
A może o tym, jak słuchałam po raz pierwszy instruktora. O tym, jak nie zwracało się na mnie i innych takich „pierworazników” szczególnej uwagi poza potrzebną, bo jesteśmy „nie ich”, i „ich” najprawdopodobniej nie bedziemy, bo zapłacimy i pójdziemy do domu, oszalali z radości, bo uratowaliśmy się i otrzymaliśmy nowe krótkie doświadczenie. O tym, jak pragnęłam być „ich”, jak zaciskałam zęby, jak kręciłam się tam godzinami, chwytałam każdy gest i słowo, mnie zaś instruktor – były desantowiec Andriej – obrzucał niechętnym spojrzeniem błękitnych jak niebo oczu. O tym, jak kiedyś nagle, żegnając się z chłopakami, podszedł, i z szerokim uśmiechem uścisnął mi dłoń, jak usłyszałam – „no kurdę, tej stąd się nie da wypędzić, ta już jest chora”...
O tym, jak uczyłam się układać spadochrony. Jak płakałam w kącie, bo nie umiem, bo nie mogę, bo nie jestem tak silna jak oni, jak ocierałam łzy – byleby ich nikt nie widział, a widzieli wszyscy i odwracali się, udając nieuwagę. O tym, jak miesiąc temu ułożyłam od początku do końca sobie spadochron na skok i jak skakałam z radości. Jak zdobywałam się na to, by pójść z własnoręcznie ułożonym spadochronem i jak poczułam satysfakcję, bo zdobyłam się, zaufałam sobie.
O tym, jak krwawią palce, jak brudzi się dłonie i łamie się paznokcie, jak robi sie codzienne pompki i przysiady, bo ręce i nogi trzeba mieć silne...
A może o tym, jak po raz pierwszy stałam w trzęsącym się samolocie – An-2, nasza „Annuszka” - jak otworzono drzwi, jak werwał się zimny wiatr, jak uginały się pode mną nogi, jak coraz bliżej było niebo, a w głowie kołotało – „nie, nie, nie, nie chcę, nie pójdę, nie....” – i ten skok w nic, i strach, i biała czasza nad głową, i pewność, że nigdy więcej nie podejdę do żadnych spadochronów. O tym, jak wróciłam tam następnego dnia – żeby zostać...
O tym, że Tam, w niebie, jest cicho, bardzo cicho, tylko lekko szeleści wiatr. O tym, jak biegnie ziemia od stu metrów wysokości – nogi ścisnąć, trzymać razem lekko zgięte w kolanach, przygotować się do lądowania. Jak 82 metry kwadratowe tkaniny i 28 linek mogą targać człowieka po polu w mocny wiatr, nie można zgasić czaszy...
O tym, jak się ćwiczy otwieranie spadochronu zapasowego i moralnie jest się gotowym otworzyć, mimo że niby nic nie powinno się stać. O świętej zasadzie – „ten, kto wyżej, odpowiada za niższego” – przy zejściu się spadochroniarzy w niebie. O tym, że „każdy za każdego, ale w niebie liczyć tylko na siebie”, o „gdyby broń Boże coś, spokój, zimna krew, walczyć do końca, do ostatniej chwili...”.
Jak pragnie się w końcu otworzyć swój spadochron ręcznie, samemu. Jak się uczy spadać stabilnie, poprawnie, trzymać ciało w potrzebnej pozycji. O tym, jak się zna na pamięć liczby – 1200 metrów 10 sekund spadania swobodnego, 1500 metrów – 15 sekund... jak się marzy o tym, by kiedyś lecieć przez półminuty z wysokości ponad dwa i pół kilometry. Jak się marzy o przejściu na inny poziom – spadochron sportowy, „skrzydło”. A może o tym, jak nagle od wczoraj mam - na przyszłość - swoje „skrzydło”, kupione za drobiazg, 10 tysięcy rubli, oczywiście używane, lecz od fajnego uczciwego chłopaka, a poza tym – skrzydło, swoje skrzydło, prawdziwe skrzydło...
O bezkompromisowym Andrieju, za którym pójdzie się „do wody i do ognia”, o dobrej i miłej Nadzieżdzie, o ironicznym Aleksandrze, o spokojnym powściągliwym Alekseju, hałaśliwym Denisie, o „ojcu” – kierowniku klubu. O tym, jak się ciepło robi na sercu, kiedy się słyszy jak mówią do siebie „braciszku, bracie” – po wojskowemu, bo bojowemu.
O lęku, który się pokonuje, o uzależnieniu od nieba. O białej czaszy, i o ciężarze spadochronu na ramionach, o świętych słowach „ubierać się!” i słowach, które śnią się po nocach – „prigotowitsia! Poszel!”. O tym, że oprócz ziemi mam niebo, uczę się być w niebie, przeżywać w ciągu kilku minut całe życie. O tym, jak śpiewa się w piosence rosyjskiego zespołu desantowego „jak tuli wiatr, jak błękit pieści jedwab”, o tym, że „teraz nam znalazła się w niebie praca – błękitem wypełniać spadochrony”...
O tym, że jestem „ich”. Ludzi, chorych na niebo...