„Morze niejedno ma imię czyli o odkrywaniu świata między niebem a wodą”
MOTTO: „Ludzie dzielą się na żywych, martwych i tych na morzu”
Ta dosyć oryginalna, starożytna klasyfikacja naszego gatunku zawiera, mimo swojego podtekstu filozoficznego, również racjonalny wymiar. Człowiek, dopóki nie stanie pewną nogą na stałym gruncie, jest nieustannie zawieszony pomiędzy życiem a śmiercią. Wszak jak mawiają żeglarze od wieków: na morzu nigdy nie jest bezpiecznie.
Co jest takiego niezwykłego w tej masie wody wypełniającej większość naszej planety, iż niektórzy decydują się świadomie na ryzyko kontaktu z nią, a niektórzy spędzają nawet na niej większość swojego życia. Co mnie osobiście urzekło w kontakcie z tym środowiskiem i lawirowaniem na styku dwóch żywiołów – wiatru i wody. Jakie uczucia towarzyszą mi w tych chwilach życia, kiedy oderwany od codziennych spraw świadomie wkraczam w ten wymiar czasoprzestrzeni „oderwanej”, ale jakże zarazem realnej, pięknej i niebezpiecznej. Pomijając w tych refleksjach etapy formalnego i praktycznego wtajemniczenia w rzemiośle żeglarskim w końcu niezbędnym, by z tych wypraw za horyzont wrócić zawsze bezpiecznie, przejdę do opisu doznań, odczuć towarzyszących mi w ciągu ostatnich lat, kiedy już wyposażony w wiedzę i doświadczenie, by nie tylko przeżywać na morzu ten specyficzny stan ducha samemu, ale również wprowadzać w ten świat i dziedzinę sztuki użytecznej, jaką jest żeglarstwo, innych ludzi, z czego czerpie się również ogromną radość i satysfakcję.
Czy można porównać podróż morską do kosmicznej – chyba tak. Wszak oderwani od „ziemskiej rzeczywistości” i zawieszeni w nocy na morzu pod rozgwieżdżonym niebem, ma się niemal uczucie przemierzania kosmicznej pustki i to na ograniczonej bardzo przestrzeni pokładu naszego „statku”. Niebo zlewa się z morzem stwarzając wrażenie przemieszczania się w czarnej pustce kosmosu, który na te parę godzin nocnej żeglugi zlał się z morzem i wypełnia wszystko wokół. Przemieszczając się w tej „kosmicznej pustce”, orientujemy się w swoim położeniu także na podstawie położenia innych ciał niebieskich, a także coraz częściej przy pomocy sztucznych satelitów naszej planety. Ten astronawigacyjny wymiar naszej podróży jest charakterystyczny właśnie dla żeglugi pełnomorskiej. Oderwani od Ziemi na głębokość morza, oderwani od Ziemi i jej spraw na odległość do najbliższego brzegu lub portu, czujemy się na pokładzie swojego jachtu niczym zawieszeni w czasie i przestrzeni.
Liczy się tylko to, co tu i teraz. Mała powierzchnia naszego jachtu jest nam cząstką tego, co zostawiliśmy na brzegu. Jest naszym azylem i arką wśród zimnego, obojętnego morza, gdzie nasze życie w bezpośrednim kontakcie z nim szybko by zgasło. Nie ma znaczenia, czy w zimnej wodzie jest pod nami trzy metry czy kilometry! Tyle doznań czeka nas za główkami portu, tam daleko za linią horyzontu. Tyle emocji w trakcie przygotowań do każdej wyprawy i spotkania z nieznanym, pięknym, tajemniczym, a zarazem bezwzględnym i okrutnym morzem, gdy popełnimy jakąś gafę w trakcie tej niezwykłej randki z nim. ”Nawigare necesse est, vivere non est neces” - jednak żeglowanie jest koniecznością. Przymus wewnętrzny pcha nas w nieznane. Człowiek ma przecież w większości przypadków wrodzone pragnienie poznawania, odkrywania, badania zjawisk i rzeczy otaczających nas i w nas samych.
To pragnienie do odkrywania samego siebie popycha nas w sytuację i środowisko ułatwiające tę autoanalizą. Stwarza również niepowtarzalne warunki do poznawania innych ludzi w sytuacjach wyjątkowych, oderwanych od codziennego życia, czasem ekstremalnych.
Rejs jest wtedy swoistym katalizatorem umożliwiającym poznawanie jednostek, jak i całej małej zbiorowości zamkniętej na ograniczonej przestrzeni, w oderwaniu od świata zewnętrznego i przy stałym czynniku zagrożenia życia. Często związane są z tym dodatkowe niesprzyjające warunki, jak niestabilne podłoże, choroba morska z tym związana, wilgoć i zimno. W tych, czasami skrajnych warunkach, aby poznać dobrze drugiego człowieka nie trzeba przysłowiowej beczki soli – wystarczy solniczka. Te specyficzne dla żeglugi morskiej warunki są wspaniałą kuźnią charakterów. Wspólnie przeżyty rejs powoduje, że uczestnicy po jego zakończeniu nie są dla siebie już obojętni. Coś, co przeżyli „tam” wspólnie w tym „innym świecie”, łączy ich mocno, bywa również, że skutecznie dzieli. Otarli się o „inny wymiar” i to już w nich pozostanie. Czasem to powoduje, iż chcąc znowu zaznać tych emocji: wzruszeń, strachu, radości, niepokoju, satysfakcji, wściekłości i spokoju ducha, pragną znaleźć się tam ponownie – między niebem a morzem i żyć tak bardzo intensywnie w bezpośrednim kontakcie z naturą. Środowisko, w którym będą przebywać jest tak zmienne, że dostarcza wielu bodźców lub czasem przeciwnie, koi jednostajnością.
„Wszystko płynie”, to stwierdzenie starożytnych odnosi się jakże do warunków na morzu do nieustannych zmian, jakie tam zachodzą w krajobrazie nieba i kolorycie otoczenia. Kształt chmur, fal, koloru morza i nieba i słońca, księżyca. Światłocienie obserwowane na pokładzie i żaglach zmieniają się stale w zależności od kursu i pory dnia. Z kolei żegluga nocna lub we mgle daje jakże inne wrażenia, nie tylko optyczne. Ludzie, którzy twierdzą, iż żegluga morska jest monotonna, nie potrafią chyba dostrzec tych zmian, nie są na nie wyczuleni. Uczucia, jakie towarzyszą, gdy zbliżamy się do jakiegoś brzegu, portu są także niezwykłe. Poznajemy nowe kraje, kulturę, miasta, porty, ludzi. Tyle wrażeń czeka na brzegu. Kapitanowie czują ponownie ulgę z dobrze spełnionego obowiązku. Satysfakcję ,iż bezpiecznie doprowadzili jacht z załogą do bezpiecznego miejsca schronienia i ten nieustający niepokój czający się w zakamarkach umysłu powoli się ulatnia. Wszak morza nie boją się tylko głupcy. Jednak świadome ryzyko, które stale podejmują w swoim rzemiośle jest osładzane tymi chwilami satysfakcji, jak również w czasie rejsu szacunkiem i zaufaniem załogi, iż wiedzą, jak właściwie chronić ich zdrowie i życie w tych wędrówkach przez „morskie pustynie” najeżone niebezpieczeństwami i pułapkami, w które wpadają nierozważni lub zbyt pewni siebie.
Przypomina mi się wyjaśnienie już nieżyjącego, starego kapitana i przyjaciela, który tłumaczył mi, dlaczego ludzie giną na morzu: „Młodzi, bo są niedoświadczeni, ci opływani, bo mieli pecha, a ci bardzo doświadczeni, starzy kapitanowie, – bo ile wojen można przeżyć...”. To poniekąd humorystyczne wyjaśnienie ma w sobie wiele sensu. Odnosi się to zapewne i do innych dziedzin działalności ludzkiej w warunkach czasami ekstremalnych (np. alpinizm). Gdy tak człowiek w czasie sztormu z porządną ulewą siedzi „zaształowany” pomiędzy bezanmasztem, kolumną steru, to konstatuje z nieukrywanym zdziwieniem, iż jest częścią składową „planety wody” – woda pode mną, obok mnie, nade mną i w większości też z wody się składam. Po prostu wodny świat. Chyba w takich chwilach człowiek ma tego naprawdę pełną świadomość.
W długotrwałej pełnomorskiej żegludze w samotności długiej wachty nocnej, gdy przez długi czas człowiek zmuszony jest do zwiększonej, męczącej niezmiernie uwagi, występują różne zjawiska w zakresie funkcjonowania zmysłów. Odbiór prostych sygnałów może być interpretowane przez zmęczony mózg przedziwnie. Po jakimś czasie w szumie fal, syku wody za rufą można usłyszeć rozmaite szepty, a gwizd wiatru w olinowaniu możemy odebrać jako dalekie wołanie. Zdarzają się i omamy wzrokowe w rozmaitej postaci. Czasem są tak realne, iż dopiero po czasie orientujesz się, iż osoba z którą przez chwilę rozmawiałeś... śpi głęboko we własnej koi od dobrych paru godzin lub co gorsza nie bierze udziału w rejsie! Czasem podświadomość wysyła sygnały, które odbierasz jako niepokój, ostrzeżenie. Kiedy je uwzględnisz, okazuje się zazwyczaj, iż było to bardzo słuszne i uchroniło ciebie, załogę i jacht od sporych tarapatów. Pamiętam jeden z wielu takich przypadków, kiedy prowadząc kilka lat temu rejs po rosyjskich wodach w czasie nocnej żeglugi z kilkoma jachtami, na których załogę stanowili studenci żeglarze, miałem okazję wykorzystać tę mieszankę intuicji, przeczucia i czegoś jeszcze w praktyce. Jako komandor rejsu prowadziłem jacht pilotujący flotyllę kilku jachtów. Rejs pod kątem nawigacyjnym był przygotowany starannie. Aktualna locja akwenu, po którym się przemieszczaliśmy, uaktualnione spisy świateł i radiolatarni, poprawione mapy nawigacyjne. Poprawnie wykonana dewiacja kompasu i namierników. Przeprowadzony wywiad odnośnie aktualnych zmian i brak w radiowych ostrzeżeniach nawigacyjnych informacji o zmianach w oświetleniu i oznakowaniu nawigacyjnym. Jednym słowem wszystko zgodnie z dobrą praktyką morską. Z uwagi, iż żegluga przebiegała w nocy, wystawiłem wachtę obserwacyjną i przyjmując zasadę ograniczonego zaufania bacznie kontrolowałem często wskazania przyrządów pomiarowych: sondy, logu, wiatromierza i kompasu kursowego nanosząc aktualną pozycję na mapie, wspomagając się w miarę możliwości namiarami na widoczne co jakiś czas światła nawigacyjne odległej latarni.
W tym czasie w polskim żeglarstwie pełnomorskim (połowa lat 90-tych) korzystanie z GPS (satelitarnego systemu pozycyjnego) było jeszcze wielką rzadkością. W żegludze morskiej stosowano przede wszystkim nawigację terestryczną, zliczeniową lub przy sprzyjających warunkach - astronawigację. Jachty płynęły w szyku torowym. Pełniłem rolę tzw. „żywego szperacza” i dlatego oglądając się za rufę widziałem dziobowe światła sektorowe pozostałych jachtów dokładnie w osi swojego kilwateru. Płynąc tranzytem przez rosyjskie akwatoria można spodziewać się naprawdę różnych niespodzianek, dlatego zachowywaliśmy szczególną czujność. Akwen, na którym się znajdowaliśmy nie pełnił roli poligonu morskiego, co w Rosji było raczej rzadkością. Pragnęliśmy jak najszybciej opuścić „niegościnne” i tajemnicze wody (tak, tak, takie też bywają na morzu). Czułem się naprawdę nieszczególnie. Prognoza była bardzo niekorzystna. Barometr leciał „ na głowę” w dół. Wiatr wzmagał się, a niebo pokryte było ciężkimi chmurami. Oznaczało to nieodległe w czasie, spore kłopoty „natury hydrometeorologicznej”. Noc czarna tak, że morze zlewało się z niebem tworząc nieprzeniknioną ciemną otchłań. której nasze jachty „cięły” wodę z szybkością 6 –7 węzłów. Uczucie niepokoju o bezpieczeństwo swojej załogi i pozostałych uczestników wyprawy narastało. Do najbliższego portu polskiego, do którego wytyczyłem kurs, pozostało przy założeniu, iż warunki nie zmienią się, około dziesięciu godzin żeglugi. Warunki pogarszały się, a do granicy morskiej z Polską (umowna linia na mapie nawigacyjnej), był jeszcze spory kawałek.
Co prawda byłem nie raz w o wiele gorszych warunkach i sytuacji na morzu, ale każdy rejs jest inny i nie można bagatelizować niczego, co w konsekwencji może doprowadzić do tragedii.
Niezmiernie rzadko, ale jednak zdarzają się na morzu sytuacje, kiedy tuż pod powierzchnią wody, zerwane w sztormie ze statku, dryfują swoiste współczesne miny – kontenery i trafiają na nie jachty! Ta świadomość możliwości najechania z dużą prędkością na stalową niewidzialną „górę lodową” lub inny dryfujący przedmiot o znacznych gabarytach, ledwo widoczny lub wcale pomiędzy falami, była bardzo stresująca i wyczerpująca zarazem. Gdyby do tego doszło, jacht mógłby zatonąć w przeciągu chwili! Mając tę świadomość nakazałem przed zapadnięciem zmroku założenie przez załogi jachtów pasów ratunkowych i niezbędne wyposażenie było przygotowane pod ręką. Czas dłużył się niemiłosiernie. Do wschodu słońca pozostało jeszcze parę godzin. Takie sytuacje są swoistą ruletką z morzem tylko częściowo kontrolowaną przez człowieka. Od jakiegoś już czasu straciliśmy z oczu czasami widoczne wcześniej w oddali światło latarni morskiej. Prowadziłem już nawigację tylko na podstawie metody zliczeniowej z odczytu logu i kompasu sterowego. Nasza sytuacja przypominała trochę niewidomego pokonującego lodową taflę jeziora, który ma świadomość, iż mogą na niej gdzieś znajdować się duże przeręble. Niewidomy co prawda miał na sobie kamizelkę ratunkową, ale jezioro znajdowało się na całkowitym odludziu. Ustaliliśmy przez radio z pozostałymi kapitanami, że co pół godziny z poszczególnych jednostek będą wystrzeliwane z rakietnic białe światła sygnalizacyjne, aby rozjaśnić co pewien czas okoliczny akwen i sygnalizować przez to innym jednostkom (gdyby takie się w pobliżu znajdowały), że nie są na tym akwenie sami.
Wrażenie, jakie dawało oświetlenie upiornym, białym światłem czarnych, nieprzeniknionych, napierających na nas fal, które z szumem białych, lekko załamujących się grzyw w ostatnim momencie wchodziły pod kadłub jachtu lub go omijały z dziobu lub rufy, było niezwykłe i niepokojące zarazem. Nocą na niespokojnym morzu, kiedy ma się świadomość, iż od tego ponurego żywiołu oddziela nas tylko dwu centymetrowa warstwa kadłuba, te wrażenia są spotęgowane. Wydaje się, że morski żywioł obwieszcza tobie: „co tu robisz człowiecze w naszym królestwie, czy wiesz, że jesteś tu tylko w naszej mocy i łasce...” W takich chwilach wydaje się, że fale przechodząc dookoła ciebie szepczą wciąż – intruz, intruz. Magia nocnego morza jest niezwykła. ”Omnis comparatio claudicat” – miał rację Biast, to po prostu trzeba przeżyć. W pewnym momencie poczułem gwałtowny przypływ niepokoju, wręcz irracjonalnego uczucia strachu, że za chwilę wydarzy się coś złego, wręcz tragicznego! Serce zaczęło kołatać jak oszalałe, a w myślach pojawiła się natrętna myśl: na kursie tuż przed tobą czai się coś, co jest zagrożeniem dla nas wszystkich. To coś zbliża się do nas szybko i bezwzględnie. Myśl krystalizowała obraz niewidzialnej przeszkody – dużej, czarnej jak smoła i drapieżnej zarazem. To nie było nic żywego. Rozum i zmysły nakazywały spokój i kontynuowanie drogi zadanym, optymalnym kursem. Intuicja podpowiadała, wręcz żądała zmiany kursu i wytracenie szybkości. Noc była nieprzenikniona. Nie słyszeliśmy żadnych odgłosów pracujących silników statku, którego światła przy zachowaniu takiej uwagi ze strony załóg byłyby jut dostrzeżone. Poddając się temu nieokreślonemu przekonaniu, że należy działać szybko, nakazałem zmianę kursu jachtu i polecenie przekazałem przez radio pozostałym, zdziwionym skiperom.
Nie potrafiłem im uzasadnić, dlaczego to robię. Mieli jednak do swojego komandora rejsu zaufanie! Przygotowano rakietnice do oddania strzału i kilka minut później nad naszymi głowami w odstępach kilku sekund rozjaśniło niebo i morze kilka białych świateł. Rozejrzeliśmy się uważnie po oświetlonej w promieniu kilkuset metrów powierzchni morza i ze zdziwieniem, a nawet pewnym przerażeniem dostrzegliśmy w pewnym oddaleniu za rufami naszych jachtów prujący czarną wodą, wystający na kilka metrów z morza... nieoświetlony kiosk okrętu podwodnego!!
Odpłynął tak szybko, jak się pojawił, zapewne nas wcale nie zauważając. Byłem pewny, że uniknęliśmy zbiorowej tragedii. Zaczęliśmy wywoływać okręt przez radio na międzynarodowym kanale bezpieczeństwa, ale nasze apele pozostały bez odpowiedzi. Pozostali kapitanowie zadawali mi potem pytanie – skąd wiedziałem, że jesteśmy na kursie kolizyjnym z nieznanym okrętem podwodnym, przecież nie korzystałem z radaru. Zastanawiałem się później nad tym, czy wyczulając nasze zmysły, możemy korzystać z nich jak z urządzeń nadawczo – odbiorczych? Nie znajdziemy dziś odpowiedzi na to pytanie. Niemniej podobne przypadki w sytuacjach skrajnych w górach, na morzu itp. się zdarzały. Nasze umysły są wykorzystywane zaledwie w 8 – 10 %. Czy nauczymy się kiedyś korzystać z nich efektywniej?
Kiedy jacht wychodzi w morze, odczucia towarzyszące całej załodze w przygotowaniach do rejsu zastępowane są nowymi – intensywnym przeświadczeniu o nadchodzącej przygodzie! Przygodzie prawdziwej i niepowtarzalnej. Czym ona będzie? Zmieniającymi się doznaniami zapisywanymi w naszej pamięci na trwałe. Doświadczeniem zdobywanym w stanach znużenia i ekscytacji. Uczuciem odkrywania i poznania tak silnego w nas samych, będącego silnym motorem naszego działania i rozwoju naszej osobowości. Naszym nauczycielem będą żywioły: wiatr i woda, a przewodnikiem doświadczenie i pokora (gdyż morza nie boją się tylko głupcy).
Morze niejedno ma imię. To przygoda, przyjaźń, odkrywanie, radość i poczucie pełni życia, to także zaduma, smutek, niebezpieczeństwa i śmierć. Obcując z tym światem na pograniczu wody i nieba człowiek oscyluje pomiędzy strachem i spokojem, szczęściem i dramatem – tak jak w życiu. Tam jednak wszystko jest intensywniejsze, pełniejsze, a powrót na ląd powoduje, że człowiek staje się mądrzejszy, silniejszy i nauczony pokory przed życiem i śmiercią.
Patrząc z plaży na morski horyzont czujemy ciekawość i niepokój zarazem. Tak jest też z naszymi myślami o naszym dalszym życiu, o naszej przyszłości.
Rafał Jan Krause
( żeglarz „odkrywca”)
Gdańsk 2000
Rafał Jan Krause - Esej marynistyczny
Moderators: Anonymous, jan, Moderatorzy
Who is online
Users browsing this forum: No registered users and 3 guests