Piotr Knasiecki - Twórczość

Twórczość indywidualna oraz recenzje tekstów.

Moderators: Anonymous, jan, Moderatorzy

Fordor

Piotr Knasiecki - Twórczość

Post by Fordor » Wed Sep 24, 2008 8:22 pm

Piotr jest osobą wyjątkową, uzdolniony nowelista i poeta. Zanim rozkręcimy karuzelę z Jego utworami, najpierw coś lekkiego.

"Mili Goście!"

Serdeczna prośba, Najmilsi goście!!
Garnków, żelazek nam nie przynoście!

Mamy już toster, czajnik i pralkę,
Mamy ręczniki, stół i wersalkę,

Dywan w salonie, w kuchni zmywarkę,
Biurko, komputer, nową drukarkę,

Mamy telefon i sekretarkę,
Nawet pocztowych gołębi parkę,

Więc jeśli chcecie nas obdarować,
Dajcie gotówkę. Mamy gdzie schować…


P.K
Last edited by Fordor on Fri Sep 26, 2008 8:07 pm, edited 2 times in total.

jan

burnyje aplodismienty.

Post by jan » Thu Sep 25, 2008 11:11 am

Chce się jeszcze.

jan urbanik

Fordor

Post by Fordor » Thu Sep 25, 2008 8:39 pm

Na wyraźne życzenie - nowela pt. "COGNAC". Autor: Piotr Knasiecki

(uprzejmie prosimy o wykropkowanie niektórych słów)

Stał tam, jak zwykle zresztą. Dokładnie w tym samym miejscu, w którym spodziewałem się go ujrzeć. Przewidywalny, jak kolejny zakamuflowany wzrost podatków. Niemyty, jak jabłko zerwane przez biblijną Ewę. Nieustępliwy, jak szczególnie silny wyrzut sumienia.

-Kierowniku ? – wychrypiał.

Nie zwracałem na niego uwagi, starając się zdążyć do drzwi marketu nim runie w ich progu i rozedrze koszulę na piersiach w dramatycznym geście. Byłem naiwny. Jeśli ktoś był z góry skazany na przegraną w tym sprincie, byłem nim ja, nie ten jegomość.

-Szefie? – nie udawał chrypki.

Skrzypiał niczym pozbawiona łożysk dwukółka, którą przed południem pchał z mozołem w stronę pobliskiego punktu skupu złomu, by spieniężyć owoc porannych poszukiwań. Wtargnął nią na jezdnię tuż przed maską mego auta i zapamiętałem dobrze ramę od szpitalnego łóżka, archaiczny węglowy piecyk i pokryty warstwą kamienia bęben od automatycznej pralki.
-Pewnie nie używała Calgonu – pomyślałem rozbawiony, wciskając znów pedał przyspieszenia. Poranna kawa pozostawiła w moich ustach przyjemny posmak dobrze upalonych ziaren i incydent taki, jak ten, nie był w stanie zepsuć mi reszty dnia.
Tak było przed południem. Nie mógł mnie jednak wtedy dosięgnąć swoją aurą.
W tej chwili sytuacja uległa gwałtownej ewolucji. Jego aura, nim się spostrzegłem, otaczała mnie szczelniej, niż kombinezon głębinowego nurka.

-Prezesie ? – nie rezygnował.

Zdobył przyczółek i właśnie się na nim umacniał…
Zwolniłem nieco kroku, oszołomiony tempem społecznego awansu. Stromą i wyboistą drogę od kierownika do prezesa przebyłem szybciej, niż dystans od zaparkowanego właśnie auta do drzwi tego cholernego sklepu. Zaraz… Czy jest coś, czego zakup usprawiedliwiał mój upór? Lodówka i barek ledwie się domykały (ten ostatni przetrzebiłem wczoraj nieco, nadal jednak gotów byłem na przyjęcie plutonu spragnionych piechurów), tubkę pasty do zębów otwarłem nową, dwa dni temu, papier toaletowy, mydło i szampon kupowałem w środę. Gazety wylądowały rano na podjeździe przed domem. Nowa kasjerka na stoisku z wędlinami miała bardzo śmiały dekolt, wędliny jednak były pomalowane bejcą, jakby koalicja przegłosowała zakaz stosowania olchowego dymu. Co mnie więc tu ciągnie?
Zamiar błyskawicznego odwrotu kiełkował już, gdy uzmysłowiłem sobie, że wycofując się nadwyrężę image prezesa. Prezes nie zrezygnowałby. Z pewnością nie!
Łaskawy mi ze wszech miar dawca awansów zasłaniał wątłym ciałem rozsuwane drzwi do czynnego jeszcze tylko przez kwadrans dyskontu.. Te ostatnie, przy każdym z jego teatralnych gestów, rozsuwały się z przeraźliwym piskiem, by po chwili zacząć się zamykać. Nie pozwalał im, poruszając się znów, rozwierały się więc ponownie wydając agonalne pojękiwanie. Musiałem wreszcie na niego spojrzeć. Nie było innej opcji.
Z bliska jego twarz przypominała wizerunek umęczonego Chrystusa z jednego z płócien Boscha. Podobieństwu przeczył jedynie brak korony cierniowej. Zgubił pewnie…
Postanowiłem zastosować obronę poprzez frontalny atak. Dzięki matce naturze niemały, wyprostowałem się i naprężyłem mięśnie obręczy barkowej. Wciągając równocześnie brzuch (na dłuższą metę było to dość męczące) zbliżyłem się do plażowego ideału. Drzwi marketu zdołały się właśnie przymknąć i w ich szklanej tafli ujrzałem z satysfakcją własne odbicie. Według mojej pobieżnej oceny nie było to odbicie gościa, którego gotów byłbym poprosić choćby o zapałki. Sto czterdzieści w klatce i pół metra w bicepsie. Gdybym tak jeszcze poradził sobie z mięśniem piwnym…

-Szefuńciu ?

Awans na prezesa diabli wzięli. Przeoczyłem niechybnie fakt, że prezes naprawdę dobrze ustawiony nie zawracał sobie dupy wciąganiem piwnego brzucha, wyjąwszy sytuację w której jego rozmówczynią była nowoprzyjęta sekretarka, długonoga i mniej więcej o połowę młodsza.

-Daj na flaszkę…

Zszokował mnie autentycznie. Prędzej spodziewałbym się, że mnie poprosi do tańca…
Zazwyczaj takim jak on brakowało do „bułki”, albo na „gołąbki w pomidorowym”. Ilekroć dzieliłem z nimi bochenek zakupionego właśnie chleba spodziewałem się, że już za chwilę wyląduje w koszu. A ten sukinkot wysmarowany brylantyną, obuty w trupięgi z Tesco, chciał na flaszkę! Bratnia dusza, psiakrew! Czy mam wymalowane na twarzy że Wczoraj popiłem?!
Wstrząs był tak znaczny, że zapomniałem o brzuchu. Opadły mi też ramiona. Moje odbicie w przeszklonych drzwiach sklepu stało się jakby bardziej ludzkie. Uznałem, że lepiej będzie wyłożyć karty. Oczywiście platynowy American Express nie był jedną z nich. Postanowiłem po prostu rozegrać tę scenę szybko i bez wnikania w napisany przez niego scenariusz.

-Dobra. Ile Ci zabrakło? – spytałem.

Miałem nadzieję, że jego potrzeby wyrażać się będą w bilonie, który podzwaniał w lewej kieszeni moich spodni. Sięganie po portfel w przytomności tego kolesia było ostatnią rzeczą, na którą miałem w tej chwili ochotę.

-Komplet. Tylko, widzisz, ja po dwóch zawałach jestem.
-Jasne. Mam ci więc kupić maślankę?
-Żartujesz, szefie… Lekarz zalecił mi koniak. Leczniczo. Jedna lampka przed snem.

Tego już było ponad moją cierpliwość. Menel w wyplamionym ortalionie robił sobie ze mnie jaja na oczach ostatnich, spóźnionych klientów osiedlowego sklepu. Parking już opustoszał, a ja czułem się jak dziecko we mgle i już na pewno nie zdążę nic kupić. Zresztą nie potrzebowałem niczego. Ja pierdolę! Lampka przed snem! Ten zakapior pijał koniak przed snem, z cienkiego szkła! To była dla mnie spora nowość. Jeszcze przed chwilą umiałem sobie wyobrazić tylko scenę, w której opróżnia z gwinta kolejnego, odmóżdżającego bełta.
Odtrąciłem go i prawie wbiegłem do sklepu. Piersiasta kasjerka od wędlin wydrukowała już końcowy raport i z uporem godnym lepszej sprawy udawała, że czyści przeszkloną witrynę. Plastry rostbefu, karczek pozbawiony kości, nawet zabłąkana cielęca gicz; wszystko to skąpane w świetle ultrafioletowych jarzeniówek wyglądało podejrzanie świeżo i apetycznie.
Nie poczułem jednak głodu. Nękała mnie jedynie złość.
Musiało być już kilka minut po dziewiątej, gdyż pomiędzy regałami pojawił się systemowy wózek do mycia posadzki. Żadna rewelacja. Napędzany na tej samej zasadzie, co wykoślawiona dwukółka mojego nowego znajomego. Woda w wiadrze miała zabarwienie spływającej rynsztokiem deszczówki, a tekstylny mop obsłużył chyba najpierw personalną toaletę. W każdym razie cuchnął uryną.
Ostatni przy kasie, posłużyłem się kartą VISA. Nie miała koloru platyny i nie wywoływała powłóczystych spojrzeń u kasjerek. Nie lubiłem ich. Mam na myśli spojrzenia. Kasjerki – owszem, niektóre. Ta ze stoiska z wędlinami na przykład…
Czekał przed sklepem. Przysiadł na murku okalającym klomb i najwyraźniej na mnie czekał! Wiedział, że się przysiądę. Wiedział chyba też z czym; w każdym razie butelka Remy Martin nie zrobiła na nim większego wrażenia. Podobnie jak nie zadziwiły go lampki do koniaku. Kryształowe. Nie znalazłem innych. To kudłate, niedomyte indywiduum wiedziało niemało. Przez myśl przemknęło mi wtedy, że być może zna wyniki sobotniego losowania w Dużym Lotku . Jajcarz ze mnie, co?
Polałem. Aż po samą krawędź rżniętego szkła. Nie protestował. Najpewniej jedna lampka przed snem była zaleceniem równie pojemnym, jak kupione przeze mnie kieliszki. Właśnie o te kieliszki wkurwiony byłem najbardziej. Kosztowały mnie tyle samo, co koniak i były potrzebne psu na budę. Nie wstawię ich przecież do kredensu! Nie dwa, do cholery! Musiałbym mieć ich sześć, jeśli nie dwanaście. Nie, nie pasjonuje mnie numerologia. Po prostu nie uznaję kompromisów. Choć przecież właśnie zawarłem jeden, siadając na tym obeszczanym murku. Zawarłem go z nim, czy ze sobą samym? Oceńcie.
Z namaszczeniem grzał lampkę w zziębniętych dłoniach. Gdyby koniak był ciepły, pomyślałbym, że grzeje dłonie, on jednak wiedział (?!) że koniak ogrzany w dłoniach uwalnia swój prawdziwy bukiet. Sukinsyn! Naigrywał się ze mnie, to jasne!

-Najbardziej żal mi niewykorzystanych szans – wyseplenił – Żal mi, że nie przypadły w udziale komuś innemu.

Jeszcze czego! Trafił mi się menel-filozof. To zaczynało być uciążliwe. Wychyliłem zawartość kryształowej lampki, zdecydowany pożegnać się i jechać. Nie dowiem się, jak żyje. Nie usłyszę o jego żonie, która nie chce mieć z nim nic wspólnego, o dzieciach na których edukację i utrzymanie nie łożył już od kilku lat, nie poznam też treści jego pijackich snów.
Nie zaciekawi mnie niczym, wartym tej butelki. Niczym spoza mojego kręgu zdarzeń.
Będzie plótł jakieś natchnione androny, jakby w kieszeni wymiętego ortalionu ukrywał znalezione na wysypisku śmieci „Aforyzmy”!

Rozstaliśmy się gwałtowniej, niż zamierzałem.
Stało się to w chwilę potem, jak poczułem jego dłoń w kieszeni mojej kurtki.
Nie uderzyłem go, o nie. Zresztą - chyba bym go wtedy zabił…
Został tam z rozpoczętą butelką pięciogwiazdkowego trunku i rozsypanymi u stóp diamentami kryształowych okruchów.

Nazajutrz nie żył już. Tuż przed południem wtargnął pod koła rozpędzonej ciężarówki, pchając wypełniony złomem wózek. Dowiedziałem się o tym od kasjerki. Tej od wędlin.

Dwa dni później, w rozleniwione sobotnie popołudnie, w prawej kieszeni kurtki znalazłem ważny kupon Lotto z zakreślonymi sześcioma liczbami. Padły wieczorem. Co do jednej.

14.03.2007

Fordor

Post by Fordor » Fri Sep 26, 2008 8:11 pm

"Bukiet ślubny"

Pozwólcie kwitnąć kwiatom! Nie rwijcie złocieni!
Inny był zamysł stwórcy, gdy farb swoich tęcze
W szarzyznę świata cisnął, by pośród zieleni
Z rozprysków barwnych fuksji uczynić naręcze,
Przeplecionych nasturcją, dalii żółtym kwieciem,
Przebiśniegiem, bławatkiem, szczawikiem zajęczym…
Na kobiercu koniczyn Pan Bóg wianki plecie.
Dość już kwiatów zerwanych w dniu naszych zaręczyn!
Chcielibyśmy, Kochani, jeśli wolno marzyć,
Byście, zamiast w okrutnych zmienić się żniwiarzy,
Z racji ślubu naszego uczynili datek
Na potrzeby przez życie pokrzywdzonych dziatek.

P.K.

"Bukiet ślubny" jak i "Mili Goście" to wiersze okolicznościowe pisane przez Piotra na specjalne zamówienie Młodych Par.

jan
Administrator
Posts: 5500
Joined: Wed Feb 07, 2007 10:05 pm

A może jakieś liryki?

Post by jan » Fri Sep 26, 2008 9:25 pm

Co?

Spodziewam sie, że mogą być równie zgrabne.

jan urbanik

Fordor

Post by Fordor » Sat Sep 27, 2008 4:32 pm

„Pierniki”
Nad toruńskie pierniki korzenne i słodkie
Milsze sercu być musi ust Twoich wspomnienie
Milsze w talii przegięcie i ramiona wiotkie
Żadnego z nich nie wspomnę gdy ostatnie tchnienie
Wydać przyjdzie...Chodź! Zmień to! Uczyń w moją stronę
Gest półuśmiech cokolwiek było nam sądzone
Niech odchodząc w bezbrzeżną nurzając się ciszę
Wśród piekielnych palenisk śpiew anielski słyszę

P.K.

© Copyright Piotr Knasiecki (Cała twórczość)

Fordor

Post by Fordor » Wed Oct 08, 2008 6:49 am

"Odpływ"
Przez siedem dni czekałem na Ciebie.
Przez cały tydzień oczekiwałem wieści mogącej zaświadczyć, że Ty naprawdę istniejesz…
Morze wkradało się nocami w wąskie przesmyki wyżłobione podstępnie przez sztormowe fale.
Poszarpana linia portowego nabrzeża usiana była truchłami obumarłych dźwigów.
Nie mogąc odnaleźć snu, włóczyłem się wzdłuż opustoszałych doków niczym bezrobotny spawacz.
Poszarzałe rybitwy wiodły nad moją głową odwieczny spór o wyrzuconą na brzeg flądrę.
Niedziela zastała mnie na wydmach, gdzie rozpamiętywałem Twój zapach, ciężki i korzenny.
Nurzałem dłonie w piasku aż po wykręcone reumatyzmem tęsknoty nadgarstki.
Jakbym z jego ziaren odczytać umiał jakąkolwiek wróżbę…
Po tygodniu dopiero zrozumiałem, że zabrała Cię fala odpływu, daleko, aż na przeciwległy brzeg.
Nigdy nie przestanę użalać się nad sobą.
Nigdy też nie będę umiał przynależeć nikomu innemu tak naprawdę.
Pożałowania tylko godny, jak morszczyn wdeptany w linię brzegu.
Wszystko to odbyło się tak niepostrzeżenie, że nie jestem w stanie odnieść się do Twojego zniknięcia z cichą nawet akceptacją.
Wyobraźnia podsuwa mi obrazy, których przechowywanie w pamięci choćby i latami nie byłoby uciążliwe i przykre, mimo ich ostatecznego zabarwienia. Gdy przymykam zmęczone wypatrywaniem Ciebie oczy, widzę okrętowy kadłub, porośnięty bokobrodami alg. Nieco powyżej linii zanurzenia widnieją białe plamy morskiej soli, nieregularne i brzydkie, jak wapienne wykwity na starannie wymurowanej klinkierowej ścianie. Woda wypełniająca kanał portu, zielonkawa i cuchnąca popłuczynami okrętowej zęzy, kołysze leniwie przepastnym brzuchem pasażerskiego pięćdziesięciotysięcznika. Nie muszę wspinać się na palce, by dojrzeć trap. Natura obdarzyła mnie ponadprzeciętnym wzrostem, śledzę więc ponad głowami innych jak krząta się załoga, odrzucająca warkocze cum i przenosząca w głąb ładowni ostatnie pakunki. Zgromadzeni na brzegu wymachują tym, co kto ma pod ręką. Idą w ruch chusty i chusteczki (nawet te jednorazowe, śnieżnobiałe i rozsiewające woń eukaliptusa, różanych płatków, bądź mięty), parasolki i parasole, zdjęte na chwilę damskie rękawiczki i osławione moherowe kapelusze. Ludzie przekrzykują się wzajemnie, szlochają ze wzruszenia, co wrażliwsze kobiety zalewają się łzami. Nie ja. Ja trwam w bezruchu, czekając. Może zrezygnowałaś? Rozmyśliłaś się? Odsprzedałaś bilet komuś, kto znalazł się w gwałtowniejszej od Twojej potrzebie? Może nie będzie nas dzielić bezkresna, oceaniczna pustka? Nadzieja na to sprawia, że nie czuję zimnego podmuchu, niosącego zapach okrętowego poszycia.
Zwolniono ostatnie cumy i trap dla pasażerów jest ostatnią więzią ze stałym lądem. Niczym pępowina na chwilę przed tym, jak zacisną się na niej sterylne ostrza chirurgicznych nożyc, wiąże stalowy płód do łożyska macierzystego nabrzeża. Jesteś…
Pojawiasz się na tej chwiejnej kładce, swoim zwyczajem spóźniona i w ostatniej chwili wbiegasz na skrzący się kryształami morskiej soli pokład. Paraliż z wolna mija. Dociera do mnie nieuchronność, której nie można zapobiec; którą można co najwyżej złagodzić i oswoić do postaci akceptowalnej przez umęczoną duszę…Zaczynam gorączkowo szukać. Przetrząsam kieszenie, choć znam ich zawartość i absolutnie nie spodziewam się odnaleźć tam poszukiwanej tak gwałtownie treści. Nie mam chusteczek. Nigdy ich nie nosiłem. Jeśli już miałem jakąś, gubiłem ją niezwłocznie na podobieństwo zapalniczek i przeciwsłonecznych okularów. Kiedyś nawet dałaś mi swoją własną, gdy niemiłosiernie pociągałem nosem… Nie znajduję niczego, co mogłoby pomóc mi zwrócić na siebie uwagę. Podnoszę więc dłoń, wysoko nad głowy zebranej na brzegu gawiedzi. Jest duża, pamiętasz? Zamykałem w niej Twoje obie, złożone jak do modlitwy… Dostrzegasz ją w chwili, w której stłumiony warkot ukrytych w maszynowni diesli głuszy przelot ptactwa. Nasze spojrzenia krzyżują się na tych ostatnich kilkanaście sekund i dociera do mnie, że się nie myliłem! Że kochałaś!
Zdolny byłbym z tym żyć. Ze wspomnieniem takim jak odmalowana tu przed chwilą wizja, rozpamiętując Twój ostatni, posłany mi na pożegnanie uśmiech… Nie mam go jednak. Nie zdążyłem (nie dane było mi?) pożegnać Cię. Zabrał Cię poranny odpływ. Zaniósł Cię na daleki, ukryty za horyzontem zdarzeń brzeg, dokąd nie docierają łuszczące się od żółtej farby kutry.
Żal po gwałtownej utracie jest tym większy, im mniej spodziewaliśmy się, że nas ona dotknie. Przypomina fantomowy ból w miejscu po amputowanej kończynie; tępy i powracający z uporem, odbierający sen i radość życia, tak przy tym sugestywny, że w miejscu z którego dobiega widzimy obły kształt wybrzuszający pościel. Taki ból nie poddaje się działaniu podawanych dożylnie analgetyków. Jest współobecny w każdej mijającej chwili, stając się z czasem pastelowym tłem naszego każdego dnia. Przyzwyczaja nas do siebie tak uparcie, że traktujemy go po pewnym czasie jak tętno, czy perystaltykę jelit; staje się procesem życiowym następującym bez naszej woli, samoistnym i oczywistym dla nas, przewidywalnym i do znudzenia cyklicznym. Niczym kolejny odpływ wzburzonego oceanu.
P.K.

Fordor

Post by Fordor » Sat Oct 18, 2008 8:33 pm

„Pomidory”
Pomidory... Nie kupujcie ich. Od listopada do końca kwietnia : nie kupujcie! Nie mają nic wspólnego z oryginałem. Dojrzewają na syntetycznej, poliamidowej wyściółce, spryskiwane co dwadzieścia sekund roztworem pestycydów i soli azotu. To nie są pomidory, do cholery! Równie karkołomnym byłoby podejrzenie że Cicciolina jest rodzoną siostrą Matki Teresy!
No tak… Nie wszystkich spośród was przekonam. Część nie słyszała nawet o Cicciolinie (pewien znajomy Kalabryjczyk złościł się okrutnie na swych karcianych kolegów, gdy podczas gry nazywali go „Ciccio". Nie miałem pojęcia co do przyczyny tej złości do momentu, w którym nie zajrzałem do słownika by zaspokoić głód wiedzy. Ciccio to nic innego niż Cycek.) Tak więc wielu z was nie ma bladego pojęcia kim była i co, przywodząc ją teraz na myśl, chcę powiedzieć. Po głębszym namyśle odkrywam w sobie kiełkujące podejrzenie, że z Matką Teresą będzie nie inaczej… Kumacie Matkę Teresę? Kim była? No?
No właśnie. Nic wam to nie mówi. Otóż była swego czasu równie znana, choć robiła w zupełnie innej branży. W każdym razie siostrami nie były raczej. Chyba nawet na pewno nie łączyły ich obu więzy krwi… Zastanawiam się po jaką cholerę przywołuję tu akurat przykład tych, nie innych niewiast, skoro połowa czytających te słowa nie słyszała o nich nawet wzmianki, rodząc się zbyt późno. Może trafniej byłoby zaczepić o Jennifer Lopez?
Nie. To też o kant d... rozbić można. Niechby i była siostrą Dody, choćby i przyrodnią. Cóż z tego? Nic. Chodziło mi o pomidory przecież. Żebyście nie kupowali tego badziewia. A do tego namówić mi się was nie uda. Dlaczego? Bo mamy problem. Zasadniczy.
Przyszliście na świat zbyt późno.
Nie znacie ich prawdziwego zapachu i smaku…
P.K.

Fordor

Post by Fordor » Sun Nov 09, 2008 5:31 pm

"O kobiecie sprzedajnej"

Do wielu innych warg jak sądzę
Przywarły karminowe usta
Ja wiedząc o tym nie zabłądzę
Choć kusi czasem mnie rozpusta

P.K.

Fordor

Post by Fordor » Sat Dec 20, 2008 4:40 pm

"Kolęda z hipermarketu"

To nie do wiary idą święta
Kolęda w prostą pieśń zaklęta
Dobiega uszu coraz głośniej
Że właśnie teraz Bóg się rodzi
I że ciemnościom kres nadchodzi
Moja wątpliwość ciągle rośnie

Choć się rozglądam wokół czujnie
Tę samą widzę nadal chujnię
Tyle że półki w sklepach gną się
Choć mógł ją kupić za złotówkę
Gwiazdor w markecie skradł drożdżówkę
I resztki lukru miał na wąsie

Do kas kolejki pełnych wózków
Jakby niepewność kto po Tusku
Kazała cukier już gromadzić
Tumult i zaduch że nie zdzierżysz
Jakbyś w remizie czy oberży
Nad wdziękiem panny młodej radził

Panna tymczasem wali w kasę
Z trudem przebrnęła trzecią klasę
Lecz na tym ile płacisz zna się
Z obłędem w oczach jak natchniony
Pianista brnie w wysokie tony
Choć tych klawiszy nie ma w kasie

Wtem z głębi sklepu się wyłania
Niewiasta bliska rozwiązania
I pewnie zimno jej w tunice
Ledwie ją nogi chyba niosą
Chociaż w sandałach przecież boso
Jak ona wyjdzie na ulicę?

Siermiężną otulona burką
Okrągły bochen z lśniącą skórką
Przyciska do wezbranej piersi
Chce tylko za ten chleb zapłacić
Lecz gawiedź nie chce czasu tracić:
-Hej spadaj stąd! Byliśmy pierwsi!

-To ta Rumunka spod kościoła! -
Z końca kolejki ktoś zawołał
A tłum podchwycił to skwapliwie
To nie do wiary idą święta
Kolęda w prostą pieśń zaklęta
W hipermarketach brzmi fałszywie

P.K.
15.12.2008

Post Reply

Who is online

Users browsing this forum: No registered users and 6 guests