Piotr Knasiecki - Twórczość

Twórczość indywidualna oraz recenzje tekstów.

Moderators: Anonymous, jan, Moderatorzy

Fordor

Post by Fordor » Sun Jan 18, 2009 10:12 am

„Chesterfield”
Robota szła mu tego popołudnia jak sierp z dupy. W wolnym tłumaczeniu na potrzeby czytelników pozbawionych wyobraźni – szła mu dość opornie. Na dodatek jego kumpel, Mike, nie przyszedł do pracy. Wykpił się rzekomym zatruciem pokarmowym. Zadzwonił po dziesiątej i trochę zbyt szczegółowo opowiadał o wieczornym fishburgerze, zapitym litrem coli. Że niby nieświeży był, co przyszło mu do głowy dopiero gdy przełknął ostatniego kęsa.

-Gówno prawda! Nawet ktoś w tym stopniu pozbawiony smaku co ten jełop, wcześniej poznałby się na nieświeżej rybie! Ten dupek wolał po prostu spędzić popołudnie z puszką zimnego browaru, śledząc ligowe rozgrywki! – pomyślał pogrążając się jeszcze głębiej w bezsilnej złości.

Pozbierał narzędzia do skrzynki i ruszył w dalszą drogę podzwaniając pękiem kluczy. Właśnie te klucze były zmorą! Labirynt korytarzy rozciągający się w piwnicach grodziły dziesiątki, jeśli nie setki drzwi, każde z nich otwierał inny spośród bliźniaczo do siebie podobnych, zawieszonych na metalowym kółku. Dostawał białej gorączki ilekroć szukał tego właściwego, daremnie szarpiąc klamkę. Mimo iż Mike oznaczył je w sobie wiadomy sposób, Ed nie radził sobie z tą loterią. Może przez to, że ten idiota nie poradziłby sobie z czytelnym oznaczeniem własnego klucza do służbowej szatni? Pewnie tak…
Kolejny zamek jęknął dopiero przy piętnastej, jeśli nie dwudziestej próbie. Ciężkie, stalowe odrzwia uchyliły się nieco, a czujnik ruchu wykrył jego wtargnięcie i rozświetlił korytarz. Zimne światło jarzeniówek sprawiło że odruchowo zmrużył oczy. Zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz w zamku. Zupełnie jak pierdzielony klawisz, ale zgodnie z obowiązującą procedurą. Poczuł że wychodzi na kompletnego idiotę dbając o ten pieprzony regulamin, ułożony przez jakąś ofiarę pękniętego kondoma, przez jakiegoś pogiętego gryzipiórka rozpierającego się w fotelu kilka pięter wyżej. Siedzi taki w swoim (dzięki jego krwawicy) znakomicie klimatyzowanym biurze i w przerwach pomiędzy jedną a drugą kawą wymyśla debilne przepisy, komplikujące komuś życie. Bo niby po jakiego grzyba ma za sobą zamykać te pierdolone drzwi, ledwie znalazł się po drugiej stronie?! Co niby można by stąd zjuchcić? Chyba tylko te drzwi, które właśnie zamknął…
Postawił skrzynkę z narzędziami na posadzce, drabinę oparł o ścianę. Spojrzał w górę i uśmiechnął się ironicznie na widok czujników dymu, zdobiących sufit.

-Możecie mi naskoczyć! – mruknął.

Sfatygowana paczka Chesterfieldów, wyłowiona z kieszeni poplamionego olejem fartucha, była tym czego akurat szukał. Palił je jeszcze w Wietnamie i wierzył, że przynoszą mu szczęście. Te akurat, nie inne. Kolegów którzy palili Marlboro, Camele i Lucky Strike, nie ma już wśród żywych. Nawet niektórzy z tych, co zaciągali się marychą aż po same jaja… Nawet ich już nie ma. I żaden nie umarł na raka płuc lub krtani. Wszyscy odeszli na ostatnią wartę w strzępach, z których nie dało się poskładać niczego sensownego… Wiedział, jak okrutna jest śmierć sapera. Zawsze jednak, przed robotą, zapalał Chesterfielda, z coraz głębszą wiarą w to, że coś w tym musi być… W tym, że nadal jeszcze ma ręce i nogi.
Przysiadł na narzędziowym pudle i zapalił. Miał głęboko gdzieś czujniki zdobiące sufit.

-Nawet jeśli ta wypomadowana ciota ogląda mnie teraz na monitorze, tam na górze, też mam to w dupie!- pomyślał z wyraźną satysfakcją, jakby właśnie komuś przylał.

Dym snuł się pod sufitem i niczym pajęczyna oplatał ocynkowane kanały rozprowadzające powietrze po całym budynku. Co kilkanaście metrów widniały w nich inspekcje, które musiał skontrolować, w razie konieczności wymieniając filtry. W tym i w sąsiednim jeszcze korytarzu. Została mu jeszcze cała godzina, więc zdąży spokojnie spalić…
Zajął znów myśli tym niedorobionym kmiotem z administracji, wyobrażając sobie że jego żołądź mieści się w naparstku, gdy nagle jego spojrzenie przykuł detal, którego nie było tam jeszcze przed tygodniem. Kable. Cała wiązka kabli, gruba jak jego własne ramię (Ed wieczorami, zamiast popijać piwo dźwigał hantle, uwierzcie mi więc że była to cholernie gruba wiązka!). Pojawiała się mniej więcej w połowie korytarza, wyłaniając się z inspekcyjnej śluzy i ciągnęła się aż do następnych drzwi. A może jeszcze dalej?
Wstał. Przemierzał korytarz spokojnym krokiem (nie chciał przecież, żeby temu debilowi z góry, wpatrzonemu w monitor wydało się, że mu jakoś specjalnie zależy). Wielobarwna, niczym rodem z kalejdoskopu, wiązka przewodów otulona była popielatym, półprzejrzystym płaszczem z jakiegoś sztucznego tworzywa. Wydała mu się znajoma… Przyświecił latarką.
Jego zdumionym oczom ukazał się napis, powtarzający się cyklicznie. „US ARMY”.
Poszukiwanie kolejnego klucza nie trwało o dziwo zbyt długo. Do otworu zamka pasował już czwarty z kolei. Otworzył go i nie zakluczył go za sobą, gdy minął próg. Bateria latarki zaczynała słabnąć, przewody jednak były doskonale widoczne(właśnie-przewody, a nie kable! Za pierwszym razem pomyślał o kablach i teraz z całą surowością zganił się za to. Kable kładło się przecież pod ziemią, pod wodą, lub choćby i pod tynkiem! Nad głową miał zaś przewody, których nikt nie próbował nawet ukryć). Ich masywna wiązka skręciła nagle w boczny, techniczny korytarz i znikła nad masywnymi, stalowymi drzwiami, do których nie miał klucza. „Staff only”- głosiła tabliczka.
Wieczorem, gdy próbował zasnąć, nie umiał myśleć o niczym innym.
Nawet we śnie już miał wrażenie, że gdzieś to już widział…
Pierwszego Chesterfielda po przebudzeniu spalił na czczo, choć wiedział że to lekkomyślne.
Na dwudziestocalowym monitorze (ten piździelec z personalnego gapił się pewnie teraz w plazmę o dwa razy takiej przekątnej!) oglądał zdumiony płonące wieże WTC.
Gdy runęła pierwsza z nich (a właściwie – ta druga, zaatakowana później i poddana próbie ognia jakże krótkiej) sięgnął po słuchawkę telefonu. Skojarzenia rodziły się same. Sposób, w jaki pogrążyła się we własnych zgliszczach… jakby ktoś wcisnął czerwony przycisk na konsolecie. I kable… O w dupę jeża! Przewody!
Wykręcił numer biura. Po dziewiątym dzwonku odebrał jakiś mężczyzna, o nieznanym mu nazwisku. Smith chyba? Jakoś tak. Uspokajał go i kazał czekać. Mówił, że oddzwoni…
Gdy drugi z wieżowców składał się jak domek z kart ułożonych przez mistrza karcianych iluzjonistów, Ed z przerażeniem wpatrywał się w ekran. Kakofonia dźwięków towarzyszących obrazowi tragedii zagłuszyła skutecznie jęk protestu, z jakim zamek drzwi poddał się wytrychowi. Gdy na jego szyi zaciskała się hiszpańska garota , Ed miał pretensję tylko o jedno. O to, że morderca nie zapytał, czy może zechciałby jeszcze zapalić…?

P.K.

Fordor

Post by Fordor » Mon Mar 02, 2009 9:04 pm

„Hot Chocolate”
Przedpołudnie było leniwe. Choć trattoria funkcjonowała już od prawie trzech godzin, Roberto nie sięgnął dotąd jeszcze po zatknięty za fartuchem skórzany portfel, by wydać komuś resztę. Nie zdradzę wam zbyt wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, że najchętniej nie wydawałby jej wcale – jego widlasta ósemka pochłaniała galony benzyny w tempie, którego pozazdrościłby nawet miejscowy pijaczyna Billy. Odkąd Wuj George wdał się w irackie tarapaty, paliwo drożało z dnia na dzień i nie było temu widać końca. Przyjdzie chyba uznać, że czasy, gdy napiwki wystarczały na codzienne balangi trwające do rana, papierosy, kolorowe rozkładówki, nawet na butelkę Jacka Danielsa co sobotę, minęły bezpowrotnie. W ogóle cała ta dzielnica zeszła na psy! Klasa średnia (powie mi ktoś, co to jest za cholera? Ta średnia klasa? Czy ktoś w ogóle o niej słyszał?!) A więc klasa średnia, o ile kiedyś pomieszkiwała tutaj, przeniosła się gdzieś w okolice Piątej Alei, pozostawiając opustoszałe mieszkania takim jak on, potomek włoskich emigrantów. Ledwie wiązał teraz koniec z końcem! Chociaż okoliczne kamienice pokryło niewybredne graffiti, czynsz wcale nie zmalał. Co dwa tygodnie płacił za tę zatęchłą budę tyle, że starczyłoby na nowiutkie, tuningowane felgi do jego Mustanga, a prawdopodobnie nawet na opony do nich. Takie, jakie wypatrzył gdzieś za szybą, rozpłaszczając na niej nochal, jakby fasada sklepu z ogumieniem była witryną cukierni, a on małym Roberto w krótkich portkach, wiecznie zasmarkanym i śliniącym się na widok panettone. Hmmm... Pirelli Zero Rosso... Kiedyś w końcu sprawi je sobie i będzie palił gumę odjeżdżając stąd z piskiem po zamknięciu knajpy. Odjeżdżając tam, gdzie jeszcze nie ma mazgajów na ścianach i obwieszonych tombakiem latynosów.

-Rachunek? –

Facet pod oknem płacił tylko za poranną latte . Dwa pięćdziesiąt. Odliczone co do centa, to chyba jasne, nie?
Roberto, wcale tym nie zdziwiony, wprawnym ruchem dłoni zgarnął miedziaki ze stolika. Blat wykonany był ze świetnie wypolerowanej Białej Marianny i zgarnianie z niego bilonu przypominało sztuczkę ekwilibrysty. Miał już życzyć w duchu temu skąpcowi by wypita kawa nie pozwoliła mu tej nocy zasnąć, gdy napotkał jego spojrzenie. Niech to szlag! Facet nie spał już chyba od tygodnia!
Przekrwione białka rozbieganych oczu nasuwały skojarzenia rodem z taniego horroru.

-Widział pan to? Przeglądał pan już te gówniane gazety?! – mężczyzna po pięćdziesiątce prawie na niego nakrzyczał.

Dopiero teraz Roberto spostrzegł, że ze stojaka na prasę zniknęło wszystko. Pomięte, poskładane niedbale dzienniki piętrzyły się na pustym krześle obok, jakby to tam właśnie miały swoje miejsce.

- Świr. Trafił mi się kolejny popapraniec i to już z samego rana – pomyślał.

Wzmógł czujność. Postanowił że tym razem nie da z siebie zrobić popychadła jak przed bożym narodzeniem i wyniesie gnojka razem z drzwiami! Nie pozwoli by jakiś sfrustrowany onanista obrażał go w jego własnym lokalu. I to za jedyne dwa pięćdziesiąt.

-Ani kurwa słowa! Nawet wzmianki! A jak sekretarz obrony zmieni krawat, idzie to na pierwsze strony! Nic nie napisali! Powiedz pan, czy oni pozamieniali się na głowy z własnymi wackami?!

Zaczynało być ciekawie. Zlustrował amatora latte z odrobiną cykorii i z ulgą stwierdził, że jego ocena zaczyna ewoluować. Ten gostek miał niewątpliwie jakiś problem, nie był to jednak problem o podłożu psychicznym. I chyba obejdzie się bez wyciągania bejsbola spod barowej lady...Kilkudniowy zarost i przekrwione z braku snu oczy zasugerowały go chyba przedwcześnie. Na codzień mając do czynienia z prawdziwą menażerią ludzkich typów, na ogół klasyfikował swych gości dość precyzyjnie, z rzadka tylko będąc w tym celu zmuszonym do wdawania się z nimi w rozmowę; tu jednak wypróbowane instrumenty zawiodły. Spojrzenie upiornych oczu było nad wyraz przytomne i trzeźwe, a ubranie pochodziło z butików na Broadway’u, do których on sam nigdy nawet nie ośmielił się zajrzeć. Za cenę samej tylko marynarki sprawiłby sobie te wymarzone, niskoprofilowe opony, o których myślał cały ranek.
Rozmarzył się. Prawie poczuł w nozdrzach swąd palonej gumy.

-No przecież to się kurwa może dzisiaj zdarzyć!

Ocknął się błyskawicznie. Z czymkolwiek ma tu do czynienia, da sobie radę. To pewne.

-Wybaczy pan – zaczął z pozoru nieśmiało- co się może zdarzyć dzisiaj?

Spod mankietu koszuli (Dolce Gabbana, albo inny cazzo, warta pewnie z siedem stówek) błysnęła bransoleta złotego Rolexa. To zmieniało obraz rzeczy. Jego posiadacz albo tu zabłądził, albo szukał schronienia. Tacy jak on od dawna unikali tego kwartału ulic jak kot prysznica. I pewnie, gdy już się nieco uspokoi, przestanie kląć tak siarczyście. Rolexy odmierzały czas tak samo precyzyjnie, jak ich podróbki z Tajwanu, ich właściciele jednak nie przeklinali w co drugim słowie. Roberto w każdym razie tak ich sobie wyobrażał.

-Którego dzisiaj mamy? – spytał przeciwnik wręczania napiwków.
-Dwudziestego dziewiątego. A dlaczego pan pyta?
-A miesiąc, kurwa? Jaki mamy miesiąc?!

I pomyśleć, że jeszcze przed chwilą zaczął do niego odczuwać namiastkę sympatii.
Babcia Francesca prała go po pysku mokrą ścierką ilekroć nie przeżegnał się nad talerzem spaghetti.
A za każde brzydkie słowo klęczał pod ścianą na niełuskanym grochu.
Godzinę.
I musiał w tym czasie klepać jakiś pacierz.
A był już wtedy całkiem dużym chłopcem...

-Styczeń, proszę pana. Dwudziesty dziewiąty styczeń.

-No więc, kurwa, właśnie! A w żadnej z tych pierdolonych gazet nie wspominają nawet o tym! A ludzie? Czy oni mają naprawdę wszystkich w dupie?!

Przeszedł za bar i pociągnął za spust umieszczonego tuż pod młynkiem do kawy dozownika.
Po chwili wybrał najcięższy ubijak i zaczął prasować miarkę Illy w naparzaczu, jakby znęcał się nad swoim zaprzysięgłym wrogiem. Poczuł jak drobne krople potu występują mu na czole.
Ojciec, świeć Panie nad jego duszą, nauczył go parzyć kawę i tę sztukę Roberto opanował do perfekcji. Po chwili wąska strużka aromatycznego naparu pociekła leniwie do mikroskopijnej filiżanki. Trwało to pół wieczności, kawa jednak była perfekcyjna. Gdy podał ją bluźniącemu poganiaczowi mułów, wsypany do niej cukier długo utrzymywał się na spienionej powierzchni kremowego naparu, nim zatonął wreszcie.


-Dziękuję. Bardzo dziękuję. Chyba mi tego właśnie trzeba...
I proszę mi wybaczyć moje zachowanie. Jestem bardzo wzburzony.

-Trzeba być ślepcem, by tego nie zauważyć, proszę pana... – odparł uprzejmie.
Znów zaczynał lubić tego gościa na swój sposób.
W ogóle lubił ludzi artykułujących swoje emocje.
Nawet jeśli efekt bywał tak fatalny.

-Jestem profesorem astrofizyki. Ma pan pojęcie?

Roberto nie miał o tym pojęcia. Umiał za to znakomicie parzyć kawę. Póki co mu to wystarczało.

-W październiku dokonałem znaczącego odkrycia. I to był początek moich kłopotów, również finansowych.

Extra. Trafił się wreszcie jakiś barwny typ! Facet zdobi nadgarstek złotym Rolexem i przynudza , że dopadła go bieda. A on musi zapłacić kolejny czynsz. I to już pojutrze...

-Słyszał pan kiedykolwiek o NEO?

-No jasne! Nawet polubiłem tego kolesia!

-Nie. Nie chodzi mi o „Matrix” i żadnego z grających w tym filmie aktorów.
NEO to inaczej Near Earth Objects.
Obiekty Bliskie Ziemi.
Niebezpiecznie bliskie...

-Rozumiem. Tym się pan zajmuje?

-Owszem. Kataloguję nowe, wykreślam z rejestrów te, które nie pojawią się już nigdy i śledzę pozostałe. Moim narzędziem pracy jest potężny radioteleskop i jeszcze potężniejsze komputery. Spokojne zajęcie, idealne dla tych, którzy nie lubią użerać się w pracy z całą armią różnej maści psychopatów.

Roberto zrozumiał autoironiczną dygresję i uśmiechnął się kącikiem ust.
Musiał jednak przyznać, że przestał już odczuwać obawę.
Zastąpiła ją ciekawość, chwilami granicząca z zafrapowaniem.
Zrzucił na podłogę stertę gazet zaściełających wolne krzesło i usadowił się na nim.
Gdy miał niespełna dziesięć lat przeczytał książkę Juliusza Verne o podróży na srebrny glob i odtąd wszystko, co pozaziemskie, przez jakiś czas fascynowało go niezmiernie.
Nikt niestety nie wytłumaczył mu pojęcia Science Fiction, na czym ucierpiała babcia i jego stosunek do wpajanej mu przez nią religijności. Wizja Nieba z przeczytanej książki zbyt mocno odbiegała od tej babcinej
Choć wkrótce potem pojął, że odmalowana przez pisarza koncepcja kosmosu jest wykraczającą poza ówczesną wiedzę fikcją, a nie wspomnieniem z podróży, nigdy już nie zbliżył się do tej starej, dobrodusznej kobiety na powrót (w sensie emocjonalnym). Jakby to ona oszukała go, nie zaś dziewiętnastowieczny pisarz... Nie czekała na to niestety. Zgasła.

-Czy jest ich sporo? – spytał, wcale nie przez grzeczność.
Temat zaintrygował go i chociaż nie miał jeszcze całej kwoty czynszu, chwalił sobie że nikt akurat teraz nie zapragnął nowej porcji tirami su.

-O tak! Całkiem sporo i dotąd cieszyło mnie to bardzo. Wyglądało na to, że nieprędko zabraknie mi na chleb! – odparł spytany, w chwilę po tym, jak podniósł do ust filiżankę z aromatycznym espresso.

Jego oczy nagle pojaśniały.
Porządnie przyrządzona kawa naprawdę czyni cuda!
Na szczęście nie przywraca do życia umarłych.
Nie bez ubawu Roberto wyobraził sobie jak przy jego marmurowym barze, na wysokich barowych stołkach kołyszą się sączący cappuccino zombie.

-Wiele tam zwyczajnych śmieci, które obserwujemy nie w trosce o losy naszej cywilizacji, lecz z myślą o planowaniu orbit satelitów telekomunikacyjnych. I, oczywiście, wojskowych.
To cholernie drogie zabawki...

-A co zagraża Ziemi?

-Ziemi zagraża rachunek prawdopodobieństwa. Wielkie Wymieranie zdarzyło się już w jej historii kilkakrotnie, nikt nie obiecywał że się nie powtórzy.
Nie obawiamy się jednak tak naprawdę kolosów tej wielkości, co sprawca zagłady wielkich gadów. Sen z oczu spędzają nam drobiazgi, które jak dotąd umknęły naszej uwadze.

-Pańskie październikowe odkrycie to taki właśnie okruch?

-W skali kosmicznej – tak. Jednak kolizja z bryłą o średnicy 1/3 mili mogłaby zmieść pod dywan cały ten pieprzony stan!

-Dlaczego przypisuje mu pan swoje tarapaty finansowe? Myślałem, że na odkrywcę czeka raczej premia, niż ubóstwo...

-Żartuje pan? Straciłem prawie wszystko! Nie śledzi pan sytuacji na giełdach? Oszczędności całego mojego życia poszły się pieprzyć! W ciągu niespełna tygodnia!

-Przepraszam, ale co ten kawałek skały może mieć wspólnego z NASDAQ?!

-Aż za wiele, mój synu. Garstka cwaniaków upiekła niezłą pieczeń. Ci naprawdę wielcy, idąc za ich wskazówkami, wyprzedali kluczowe pakiety akcji, zamieniając obligacje na kruszec. Ma pan pojęcie jaka jest dzisiaj cena uncji złota?
A papiery wartościowe wzięły w łeb. Mam je sprzedać teraz, gdy warte są jedną czwartą?
To dorobek trzech pokoleń!

-Nadal nie pojmuję...

-Zabrali mi tę sprawę. Pozwolili zajmować się setką innych, ale tę mi zabrali. Przyjechali czarnymi Lincolnami w czarnych garniturach, zupełnie jak wyjęci z tego pańskiego filmu!
Niech pies ich wszystkich trąca!

-Dlaczego?

-To było w połowie stycznia. Nasze maleństwo, nazwijmy je 2007 TU24 od daty odkrycia, miało drobna kolizję z innym kosmicznym śmieciem. Nie ucierpiało, ale zaczęło zachowywać się w sposób odbiegający od przewidywań i obliczeń. Również moich.

-To znaczy?

-Zmieniło trajektorię. Miało minąć Ziemię w odległości 1,4 dystansu dzielącego ją od jej księżyca. Dzisiaj.

-A po zmianie kursu?

-Nie wiem. Zabrali mi tę sprawę, już mówiłem.
A te pierdolone gazety aż do dzisiaj milczą!

-Niech się pan uspokoi. Niepotrzebnie kojarzy pan krach na giełdzie z tym kawałkiem żużla...

Roberto wyjrzał przez taflę okiennego szkła. Dostrzegł jak kulawy Enzo ze sklepu z owocami morza kuśtyka przez wymalowaną na asfalcie zebrę. Jak codzień o tej porze wtoczy tu za chwilę swoje wielkie cielsko, ledwie mieszcząc je w dwuskrzydłowych drzwiach.
Enzo uwielbiał, gdy na jego ulubionym miejscu czekała na niego filiżanka gorącej czekolady i poranne wydanie New York Times’a.
Roberto znał upodobania swoich gości, dzięki czemu ciągle jakoś radził sobie z czynszem.
Przerwał więc rozmowę i przecisnął się za bar.
W wysokim rondlu z nierdzewnej stali zaczął spieniać świeże, pełnotłuste mleko.
Szczodrym gestem dosypał jeszcze trochę czekoladowych wiórków.
I jeszcze trochę, po chwili.
Miała to być najlepsza czekolada jaką w swoim życiu wypił ten pocieszny, niemiłosiernie otłuszczony kuternoga.
Miała być też zarazem ostatnią.
Piotr Knasiecki

Fordor

Post by Fordor » Thu Oct 29, 2009 8:33 pm

"Katecheza"

-Tato?
-Tak?
Niby że pełen jestem uwagi i skupienia nad tym, co chce mi powiedzieć.
Jakbym przeczuwał, że tym razem będzie to coś nad wyraz istotnego.
Gówno prawda.
Zanurzam nos w szpaltach „Wyborczej”.
Zapach świeżej jeszcze, drukarskiej farby świdruje nozdrza, niczym woń końskiego łajna.
Czemu końskiego akurat?
Jeździ przecież konno.
Minimum trzy godziny dziennie spędza w siodle, jeśli podczepić pod to można czyszczenie końskich kopyt, szczotkowanie gniadej sierści, lonżę i pielęgnację prawego oka (ubytek dolnej powieki może być równie dobrze pochodną przebytego stanu zapalnego, jak i śladem po chirurgicznej interwencji). W ogóle jej nie słucham. Macie tak niekiedy? Zdarza się wam, że nie słuchacie z należną jej uwagą najważniejszej dla was na tym świecie osoby, na dodatek właśnie wtedy, gdy próbuje zakomunikować wam coś nad wyraz istotnego?
Ja mam tak teraz właśnie.
Czytam o tym, jak to Palikot zakwestionował seksualne upodobania Kaczyńskiego.
Nie wiem tylko o którego Kaczyńskiego chodzi.
Mylą mi się uparcie. Obaj.

-Tato? Słuchasz mnie?
-Tak, córcia. Cóż więc znowu?

Niby dlaczego – znowu?
Przecież to tak rzadkie, że aż egzotyczne.
Moje dziecko (Bóg chciał, że jedyne, o ile czegoś po drodze nie posiałem) chce mi coś zakomunikować.
Coś ważnego na tyle, że siada naprzeciw mnie po turecku i najwyraźniej zniesmaczone jest uwagą, jaką poświęcam lokalnemu dodatkowi do ogólnopolskiego dziennika.
Czytany właśnie przeze mnie artykuł chwali organizacyjne umiejętności miejskich włodarzy.
Chodzi o grudniową Konferencję Klimatyczną.
Autor musi być kosmitą, który dopiero przed chwilą wylądował.
Pieje z zachwytu jakby ktoś ściskał mu jaja w żeliwnym imadle.
Że niby rewelacja, same plusy, promocja miasta i regionu, rekordowa oglądalność koziołków na ratuszowej wieży, pełen profesjonalizm i same jedynie korzyści.
Dupa blada.
Wylądował najdalej wczoraj, skoro nie widział wyludnionych ulic, pustych pubów i knajp, sklepów i sklepików, do których przez dwa tygodnie nikt prawie nie zajrzał.
Ponad sześćdziesiąt tysięcy studentów posłano do domów, by zwolnić miejsca w akademikach (ktoś uznał, że baza noclegowa nie udźwignie ciężaru, gdyż hoteli mamy zbyt mało, a przyjezdnych będą nieprzebrane tłumy).
Razem ze studentami poszła się pieprzyć kasa, którą owi regularnie zasilają portfele barmanów, kelnerów, sklepikarzy, straganiarzy i całej tej kupieckiej menażerii.
A teraz czytam, jaka to rewelacja.
Jasne. Zarobili ci, którzy mieli zarobić.
I nie pytajcie o detal. Nie wskażę palcem. Chcę jeszcze trochę pożyć w tym zatęchłym grajdole. Że Wrocław dawno nas już wyprzedził – wiem. Przeczytałem w tej samej gazecie.
-Tata?!
No tak. Pierdolić koziołki na ratuszowej wieży. Dziecko do mnie mówi przecież.
Coraz bardziej zniecierpliwione na dodatek. Dziecko? Kobieta prawie. Śliczna przy tym…
Macie jakieś, choćby blade, pojęcie na temat zniecierpliwionych do ostateczności niewiast?
Nie?
Ja też nie miałem.
Na szczęście w ostatniej chwili odezwał się instynkt samozachowawczy, odziedziczony po przodkach. Męskich chyba.
Odkładam dziennik.
Patrzę jej prosto w oczy, by już nie miała najmniejszych nawet wątpliwości, że słucham.
Ta cholera ma moje oczy!
Przysięgam!

-Tata, ja nie chcę chodzić na religię. I nie będę. Choćbyś mnie końmi włóczył.

Konie. Dzikie, stepowe, ze zmierzwionymi grzywami, i te ujeżdżone, dające nogi przy czyszczeniu kopyt, którym prócz gniecionego owsa podaje się witaminy i elektrolity.
Pudzian nie łyka pewnie bardziej kosztownych suplementów.
Konie. Treść jej życia i snów. I ziejący czarną dziurą deficyt w moim budżecie.
Czuję jak napięcie opada.
Gdybyście spytali wprost – czego się obawiałem, przyznałbym się że chłopaka. Kolejnego.
Albo i kilku naraz.
Kręcił się koło niej jeden latem. Przejmowałem się strasznie. Mieszka opodal, starszy o cztery lata (dlaczego zdrowych, prawidłowo rozwiniętych dwudziestolatków nie wciela się już przymusowo do armii, by uczynić ich mężczyznami?! I, by nauczyć ich strzelania do celu, strugania ziemniaków i innych, pożytecznych i przydatnych w życiu umiejętności?!).
Spędzał sen z moich powiek, jak najznakomitsze z opowiadań Stephena Kinga.
Sukinkot, drobny i niepozorny, obdarzony był doprawdy rzadkim talentem.
Potrafił oto nie tylko usypiać moją czujność, ale i stopniowo zdobywać moje zaufanie.
Niczym do tego nie zmuszany przyznam szczerze, że prawie go zaakceptowałem!
To byłaby dopiero heca, nie?
No ale dość już o nim.
Przeminął jak poranna mgła.
Nawet nie zasłużył na to, by dołączyć do grona znanych mi wałachów.
Mam taką nadzieję, że nie zasłużył. Mieszka przecież opodal… Gdyby co, to…
No, wiecie przecież. Podwinę rękawy, jeśli trzeba. Biada mu wtedy!
Chodzi więc o katechetę.
Co z nim?

-Tak? Co z twoim katechetą? Coś nie tak? Pedał może?

Nie, nie macie racji! Przypisując mi brak tolerancji dla wszelkiej maści odmieńców, błądzicie.
Nie mam im nic naprzeciw.
Prawie nic.
Złapany powyżej kolana przez jednego z tych gości o miękkich, wiecznie spoconych łapskach, oderwałbym mu wprawdzie głowę od tułowia wraz z płucami, nie znaczy to jednak, że mam jakieś uprzedzenie!
Zatrudniam przecież kilku nawet.
Jeśli wziąć pod uwagę bezlitosne statystyki ujmujące sprawę w widełki procentów, zatrudniam ich kilkunastu pewnie. Wliczając tych z większym talentem do kamuflażu.

-Nie. Nie pedał. A raczej – chyba nie. Ale kolo jest coś nie teges.

No i masz babo sznekę z glancem! Nie teges. Facet do odstrzału w takim razie!
Wyobraziłem sobie że naoliwioną szmatką przecieram czarną, oksydowaną stal swojego „Smith & Wesson”.
Zawsze jest nas trzech.
Smith, Wesson i ja.
Tylko czy taki kaliber wystarczy?
Bo jeśli to pedofil?
Nie, w takim razie nie powinienem strzelać!
Należałoby go marynować z ziołami, czosnkiem i drobno rozkruszonym chili.
Przez jakiś tydzień, by go należycie zmacerować.
A potem grillować albo przypiekać na obracanym rożnie nad węglowym paleniskiem.
I podlewać winem albo piwem.
Nie! Dla pedofila szkoda piwa!
Bez podlewania.
Niech bardziej jeszcze cierpi!

-Tata? On na pierwszej już lekcji pytał o nasze preferencje.

Skurwiel jeden! Jednak się nie myliłem! Stary pierdziel marszczy wieczorami freda, a za dnia wielki z niego wychowawca młodzieży! Oj nakopię mu do dupy. Dorwę go tylko!

-Nie! Nie w ten deseń! – świeżo upieczona licealistka spojrzała w porę na moje chmurne oblicze i właściwie odczytała moje podejrzenia.
-Nie pytał o te klocki! Chodziło mu o gusła.

-Gusła?! – zdębiałem.
Jeszcze przed chwilą miałem i nadzieję i niezbitą pewność, że księżulo, czy też może wyrzucony na zbity pysk z seminarium kleryk, nie zaskoczy mnie już niczym.
Że najzwyczajniej w świecie nie jest w stanie.
A tu się okazuje że koleś praktykuje woo-doo!

-Jakie gusła, córcia?!
-Noooo… ściemniał coś już od dzwonka. Kluczył jak wilk przed obławą. A potem wprost pojechał!
-?!
-Spytał, czy oglądamy tę szatańską telewizję TVN…

Zwiesiłem głowę.
Gdybym w linii przodków mógł się doszukać żyrafy, pewnie oparłbym czoło o kolana.
Albo nawet ukrył pomiędzy nimi skołataną głowę.

-Córcia? To może buddyzm? Co sądzisz o Dalajlamie?

Piotr Knasiecki

Fordor

Post by Fordor » Thu Dec 10, 2009 11:46 pm

"Siła tęsknoty"

Powiedz jak można tęsknić bardziej jeszcze?
Może jak więzień patrząc na otwartą przestrzeń
Ze spacernika
Lub też jak stepy za zbawiennym deszczem
Spękane i jałowe
Tak tęsknię za chwilami w których mnie przenikasz
Słowem

Piotr Knasiecki

Fordor

Post by Fordor » Mon Dec 14, 2009 6:37 pm

"Obietnica zbawienia"

Jednym dotknięciem to potrafisz sprawić
Gaśnie niepokój jak zdmuchnięta świeca
Co tylko zechcesz mogę Ci obiecać
Jeśli mnie za to swym dotykiem zbawisz

Piotr Knasiecki

Fordor

Post by Fordor » Mon Dec 21, 2009 7:24 am

"Czekając"

Łaskiśpełna niewiasto której próżno czekam
Noc nade mną gwiazdozbiór Syriusza rozpina
Nie wiem skądś mi się wzięłaś zapewne z daleka
Błogosławiony skutek nieznana przyczyna

Piotr Knasiecki

Fordor

Post by Fordor » Sun Dec 27, 2009 12:01 pm

"Pierniczki"

Zgrzebna torebka z szarego papieru
Wewnątrz pierniczki wycięte w kształt serca
W swojej intencji dziecinnie tak szczere
Że wzruszyłby się nawet innowierca

Małe ciasteczka tak cenne z natury
Niczym noszony na sercu szkaplerzyk
W każdym sentencję na skrawku tektury
Kryje zazdrośnie z piernika pancerzyk

Serduszka kuszą wyjęte z szuflady
I próżno szukać w nich śladu zakalca
A zamiast lukru czy innej pomady
Na każdym odcisk serdecznego palca

Na pierwsze z ciastek rzuciłem się głodny
Nad biedną duszą tak pastwią się biesy
A że poeta gdy głodny bezpłodny
Cytat pożarłem też z Matki Teresy

Drobne pierniczki w świątecznej intencji
Pełne mądrości spisanej Arialem
Sycą jak modły z papieskich audiencji
Choć celulozy nie trawimy wcale.

Piotr Knasiecki, XII 2009

Fordor

Post by Fordor » Sun Jan 17, 2010 8:43 pm

"Noc w pałacu w Krześlicach"

Noc samotnie w pałacu przyszło mi dziś spędzić
Wynajętym jesienią by w nim dom weselny
Od wiosny tętnił życiem; pan młody nie szczędzi
Nadzieję więc wciąż żywię że plan mój subtelny

Pozwoli nabić kiesę gdy stopnieją śniegi
A pałacowy ogród obsypie się kwieciem
Ja dobrą kuchnię mając i przednie noclegi
Sprawię że lepszych nigdzie indziej nie znajdziecie

Póki co jednak zima; od świata odcięty
Dokładam mokrych polan do ognia w kominku
Ogień skwierczy przygasa i jak Dżinn zaklęty
Na dnie szklanki w kolejnym pojawia się drinku

Sala tonie w półmroku utkanym przez zamieć
W blasku ognia detale gzymsów i ościeży
Śledzę; widzę też płótno na prostym blejtramie
Odkryte w zakamarkach pałacowej wieży

Rękawem ścieram kurzu wiekowe pokłady
Kryjące farb fakturę jak makijaż tani
I zbrojny w stary binokl dobyty z szuflady
Zgłębiam zamysł artysty co zmarł przed wiekami

Płótno w bieli skąpane; śnieg wszędzie zalega
Domyślam się że przykrył również polną drogę
Której zarys dostrzegam lecz kędy przebiega
Spytany ledwie tylko domyślać się mogę

W scenerii tej zimowej jak spod pędzla mistrza
Spowijającej bezkres bezludnych pejzaży
Dość byłoby coś szepnąć by brzmiało jak wystrzał
Lecz oko wykol rysów nie rozpoznasz twarzy

Przez chwilę mignął kontur spienionego pyska
W zadymce ślepną konie choć brną naprzód dzielne
I śnieg spod kopyt nadal fontannami tryska
Woźnicy w oczy śnieżnym zaciągnięte bielmem

Ten zaś do batożenia siwego jest skory
I nie wie że uderza wysoko nad zadem
Świst bata ledwie głuszy ujadanie sfory
Wilków co sań od dawna podążały śladem

I nagle przeraźliwe rżenie słychać wokół
A gniadosz staje dęba przełamując dyszel
Śnieg spływa wnętrznościami z rozprutego boku
Przygasł ogień; ja w błogą zanurzam się ciszę

Zerwałem się z kozetki o świcie skostniały
Wybiegłem na dwór myśli zwierając szeregi
Pałacowy dziedziniec tonął w śniegu cały
I tylko wilczych śladów zdobiły go ściegi

Piotr Knasiecki, 17.01.2010

Fordor

Post by Fordor » Mon May 03, 2010 9:00 pm

"Kurhan"
Zamiast po prostu go zaniechać
Gotowa byłaś za nim gonić
Koleją cały tydzień jechać
By dłoń jej ujrzeć w jego dłoni

Nad ranem tuż przed przebudzeniem
Gdy śnię o siódmym świata cudzie
Ty zamiast bawić się marzeniem
Dłoń jego widzisz na jej udzie

A przecież oko twoje złowi
Słoneczny blask w tej smudze cienia
Na przekór wszystkim wbrew losowi
Mimo werdyktów przeznaczenia

Więc spróbuj się otrząsnąć z żalu
I myśli tęsknej w stepy nie ślij
Gdy wiatr przynosi zza Uralu
Strzępy znajomo brzmiącej pieśni

Piotr Knasiecki, 3.05.2010

Fordor

Post by Fordor » Tue Aug 03, 2010 5:39 pm

"O obrotach"

Już od pierwszego dnia Stworzenia
Wszystko się kręci wokół siebie
Kurz w tkniętej blaskiem smudze cienia
I gwiazdy na sklepionym niebie

Wiruje każdy stan skupienia
W ziarnach atomów ciągły obrót
Od totalnego zakręcenia
Chciałby ucieczkę znaleźć człowiek
Lecz nie da rady gdyż na powrót
Od rana kręci mu się w głowie

Wiruje wszechświat od niechcenia
Kręci się biznes gdyś obrotny
Czasem zastygam ze zdumienia
Gdy w skroniach dudni puls dwukrotny
Że Pan Bóg oparł plan zbawienia
Na ruchach posuwisto-zwrotnych…

Piotr Knasiecki

Post Reply

Who is online

Users browsing this forum: No registered users and 4 guests