Jeszcze o cywilizacji ludożerców
Posted: Fri Feb 10, 2012 11:28 am
Poniższy tekst powstał siedem lat temu, ale przypomniałem sobie o nim w związku z dyskusją o różnorodności cywilizacyjnej. Niczego w nim nie zmieniałem, chociaż niektóre zwroty trochę się przez te lata zdewaluowały.
"Gdy w celach oszczędnościowych kolej wyłącza oświetlenie w swoich pociągach, to jadąc nimi nie pozostaje mi nic innego jak, nawet nie próbując czytania gazet, oddać się myśleniu. Zgubny to nawyk, a dla osób nienawykłych nawet niebezpieczny. Ostatnio wszedłem na grząskie pole rozmyślań o zakresie tolerancji i związanymi z tym granicami obowiązywania lokalnych praw i zwyczajów. Rozmyślałem bowiem o całkiem prawdopodobnej sytuacji, gdy do naszego kraju przyjeżdża obywatel któregoś z państw muzułmańskich, przywożąc ze sobą więcej niż jedną oficjalną żonę. U niego w domu to dozwolone, u nas zaś bezwzględnie zabronione przez prawo. Co należy w takim wypadku robić? Aresztować bigamistę, czy tolerować do czasu, aż sam wyjedzie i będzie po sprawie? A może wpuścić tylko jedną żonę, a pozostałe zatrzymać w kwarantannie? Może lepiej nie zadrażniać i przymknąć oczy wpuszczając całą rodzinę, ale jakże to tak, w katolickim kraju? No, powiedzmy, że jakoś takiego (wraz z jego żonami) się ścierpi, marząc o jego rychłym wyjeździe. Co byłoby jednak, gdyby ów cudzoziemiec, osłupiały naszym dobrobytem, postanowił ubiegać się o polskie obywatelstwo? Co wówczas z prawem łączenia rodzin? Gdzie nasz humanitaryzm? Czy upieralibyśmy się wówczas, że żonę można mieć w danej chwili tylko jedną, czy też przyjęlibyśmy miłosiernie męża z kilkoma kobietami?
No, ale to jeszcze nie najgorsza sytuacja. Ostatnio modne jest posuwanie się do granic prawdopodobieństwa, w myśl hasła, że "nie można czegoś całkiem wykluczyć". Nie można tedy całkiem wykluczyć, że w jakimś porośniętym gęstym lasem tropikalnym państwie żyją jeszcze kanibale i że rząd tego państwa patrzy na nich przez palce, bo: po pierwsze, nie łowią swego pożywienia na ulicach miast, po drugie, jest ich kaducznie mało, po trzecie, to źródło cennych dewiz płaconych przez różnych nawiedzonych antropologów, przyjeżdżających do tego kraju tylko i wyłącznie w celu badania życia owych kanibali, tej swoistej, ginącej, jakże interesującej kultury. Teraz najgorsza część rozumowania. Załóżmy, że jeden z takich kanibali przyjeżdża do nas (wiem, że trudno to sobie wyobrazić, ale, jak już powiedziałem wyżej, tak zupełnie to nie można ze spokojnym sumieniem wykluczyć niczego). I co wówczas? Pozwolić mu na ludożerstwo tutaj? No, chyba niepodobna. Zatłuc go, albo do więzienia wielokrotnego mordercę i odrażającego kanibala? Przecież u niego w dżungli jego zachowanie jest zupełnie normalne i akceptowane. On nawet nie wie, że można żyć inaczej. Zadowolić się tym, że będzie pościć przez cały swój pobyt u nas? Pewnie tak, to jest ta właściwa decyzja, jednocześnie pełna miłosierdzia i poczucia wyższości własnych wartości moralnych. No i mamy: przyjechał, odżywiał się tylko tym, cośmy mu podsunęli (bo zaakceptował, że prawa lokalne muszą być przestrzegane, a tu nikt nie pożera bliźniego) i wreszcie, ku naszej uldze, wsiadł w samolot i odleciał do swojego kraju. Odetchnęliśmy z ulgą.
A tu, paskudnym zrządzeniem losu, okazuje się, że teraz my musimy odwiedzić naszego gościa u niego w dżungli. Dojeżdżamy, a on, przyjąwszy nas bardzo serdecznie, obejmuje nas z uczuciem i mówi, że "długa świnia" już się piecze w dole kuchennym, więc za chwilę będziemy mogli się najeść po uszy. My na to (tak przynajmniej zakładam), że nie chcemy jeść ludziny, a on prawi nam sofizmaty, że skoro on mógł przestrzegać u nas naszych praw, to teraz my winniśmy czynić to samo tu, w dżungli, poddając się prawom lokalnym. No i co, on przestrzegał u nas naszych praw, a my odmawiamy mu tego samego u niego w domu? Może jednak to nie prawa lokalne, tylko jakieś generalne są tymi właściwymi? Tylko jakie? Czy należy się powodować religią, czy raczej etyką? I co z takiego wyboru dalej wynika? Jeśli uważa się, że któryś (no, pewnie, że nasz!) system moralno - prawny jest tym jedynym, który zasadza się na sprawiedliwości i prawdzie, to czy można akceptować tych, którzy żyją według innych wartości? Do jakich granic tolerancji wolno się posunąć? I skąd wiedzieć, kto ma w tych rozważaniach rację? Czy to nasze wartości są tymi jedynymi właściwymi, czy też można przyznać, że świat nie jest monolitem kulturowym? Czy wolno nam, wierząc, że to tylko nasz styl życia jest ozdobą wszelkiego stworzenia, tolerować w ogóle innych, czy też trzeba ich natychmiast nawrócić na nasze, ogniem i mieczem wypalając niepokornych, trwających przy starych błędach? A co, jeśli okaże się, że ci odszczepieńcy są od nas silniejsi i, zamiast my ich, to oni nas w końcu stłamszą? Może lepiej niczego nie ruszać i siedzieć sobie spokojnie na swojej przyzbie z tą miłą każdemu sercu myślą, że to my i tylko my jesteśmy narodem wybranym przez niebiosa?
Na szczęście dojechałem do swojej stacyjki, a konieczność ucieczki przed osiłkiem o ogolonej głowie przerwała te głupkowate, przyznacie, dywagacje. Chyba częściej muszę używać samochodu."
Pozdrawiam
"Gdy w celach oszczędnościowych kolej wyłącza oświetlenie w swoich pociągach, to jadąc nimi nie pozostaje mi nic innego jak, nawet nie próbując czytania gazet, oddać się myśleniu. Zgubny to nawyk, a dla osób nienawykłych nawet niebezpieczny. Ostatnio wszedłem na grząskie pole rozmyślań o zakresie tolerancji i związanymi z tym granicami obowiązywania lokalnych praw i zwyczajów. Rozmyślałem bowiem o całkiem prawdopodobnej sytuacji, gdy do naszego kraju przyjeżdża obywatel któregoś z państw muzułmańskich, przywożąc ze sobą więcej niż jedną oficjalną żonę. U niego w domu to dozwolone, u nas zaś bezwzględnie zabronione przez prawo. Co należy w takim wypadku robić? Aresztować bigamistę, czy tolerować do czasu, aż sam wyjedzie i będzie po sprawie? A może wpuścić tylko jedną żonę, a pozostałe zatrzymać w kwarantannie? Może lepiej nie zadrażniać i przymknąć oczy wpuszczając całą rodzinę, ale jakże to tak, w katolickim kraju? No, powiedzmy, że jakoś takiego (wraz z jego żonami) się ścierpi, marząc o jego rychłym wyjeździe. Co byłoby jednak, gdyby ów cudzoziemiec, osłupiały naszym dobrobytem, postanowił ubiegać się o polskie obywatelstwo? Co wówczas z prawem łączenia rodzin? Gdzie nasz humanitaryzm? Czy upieralibyśmy się wówczas, że żonę można mieć w danej chwili tylko jedną, czy też przyjęlibyśmy miłosiernie męża z kilkoma kobietami?
No, ale to jeszcze nie najgorsza sytuacja. Ostatnio modne jest posuwanie się do granic prawdopodobieństwa, w myśl hasła, że "nie można czegoś całkiem wykluczyć". Nie można tedy całkiem wykluczyć, że w jakimś porośniętym gęstym lasem tropikalnym państwie żyją jeszcze kanibale i że rząd tego państwa patrzy na nich przez palce, bo: po pierwsze, nie łowią swego pożywienia na ulicach miast, po drugie, jest ich kaducznie mało, po trzecie, to źródło cennych dewiz płaconych przez różnych nawiedzonych antropologów, przyjeżdżających do tego kraju tylko i wyłącznie w celu badania życia owych kanibali, tej swoistej, ginącej, jakże interesującej kultury. Teraz najgorsza część rozumowania. Załóżmy, że jeden z takich kanibali przyjeżdża do nas (wiem, że trudno to sobie wyobrazić, ale, jak już powiedziałem wyżej, tak zupełnie to nie można ze spokojnym sumieniem wykluczyć niczego). I co wówczas? Pozwolić mu na ludożerstwo tutaj? No, chyba niepodobna. Zatłuc go, albo do więzienia wielokrotnego mordercę i odrażającego kanibala? Przecież u niego w dżungli jego zachowanie jest zupełnie normalne i akceptowane. On nawet nie wie, że można żyć inaczej. Zadowolić się tym, że będzie pościć przez cały swój pobyt u nas? Pewnie tak, to jest ta właściwa decyzja, jednocześnie pełna miłosierdzia i poczucia wyższości własnych wartości moralnych. No i mamy: przyjechał, odżywiał się tylko tym, cośmy mu podsunęli (bo zaakceptował, że prawa lokalne muszą być przestrzegane, a tu nikt nie pożera bliźniego) i wreszcie, ku naszej uldze, wsiadł w samolot i odleciał do swojego kraju. Odetchnęliśmy z ulgą.
A tu, paskudnym zrządzeniem losu, okazuje się, że teraz my musimy odwiedzić naszego gościa u niego w dżungli. Dojeżdżamy, a on, przyjąwszy nas bardzo serdecznie, obejmuje nas z uczuciem i mówi, że "długa świnia" już się piecze w dole kuchennym, więc za chwilę będziemy mogli się najeść po uszy. My na to (tak przynajmniej zakładam), że nie chcemy jeść ludziny, a on prawi nam sofizmaty, że skoro on mógł przestrzegać u nas naszych praw, to teraz my winniśmy czynić to samo tu, w dżungli, poddając się prawom lokalnym. No i co, on przestrzegał u nas naszych praw, a my odmawiamy mu tego samego u niego w domu? Może jednak to nie prawa lokalne, tylko jakieś generalne są tymi właściwymi? Tylko jakie? Czy należy się powodować religią, czy raczej etyką? I co z takiego wyboru dalej wynika? Jeśli uważa się, że któryś (no, pewnie, że nasz!) system moralno - prawny jest tym jedynym, który zasadza się na sprawiedliwości i prawdzie, to czy można akceptować tych, którzy żyją według innych wartości? Do jakich granic tolerancji wolno się posunąć? I skąd wiedzieć, kto ma w tych rozważaniach rację? Czy to nasze wartości są tymi jedynymi właściwymi, czy też można przyznać, że świat nie jest monolitem kulturowym? Czy wolno nam, wierząc, że to tylko nasz styl życia jest ozdobą wszelkiego stworzenia, tolerować w ogóle innych, czy też trzeba ich natychmiast nawrócić na nasze, ogniem i mieczem wypalając niepokornych, trwających przy starych błędach? A co, jeśli okaże się, że ci odszczepieńcy są od nas silniejsi i, zamiast my ich, to oni nas w końcu stłamszą? Może lepiej niczego nie ruszać i siedzieć sobie spokojnie na swojej przyzbie z tą miłą każdemu sercu myślą, że to my i tylko my jesteśmy narodem wybranym przez niebiosa?
Na szczęście dojechałem do swojej stacyjki, a konieczność ucieczki przed osiłkiem o ogolonej głowie przerwała te głupkowate, przyznacie, dywagacje. Chyba częściej muszę używać samochodu."
Pozdrawiam