Krowy, ludzie i wielka sztuka
Posted: Thu Mar 14, 2013 8:03 pm
Krowy, ludzie i wielka sztuka - esej autobiograficzny
Dziwne to, bardzo dziwne... albo ja jestem dziwoląg.
Od szczeniaka interesowałem się malarstwem, najpierw Chełmońskim, Gierymskim, Matejką, Grottgerem, potem pejzaż,
z tym, że im bezludniejszy pejzaż tym lepiej. Miłością mą stał się Szyszkin, który robił przesłodkie pejzaże, ale miał kłopoty z ludźmi i niedźwiedziami.
Naturalny mój rozwój utknął na portrecie i za Boga nie mogłem przekroczyć progu abstrakcjonizmu.
Za radą mądrego człowieka, który nie lubił rewolucji (to jest dygresja),
przeczytałem Herberta Reada „Sens sztuki” i on pozwolił mi przekroczyć kolejną barierę:
Pojąłem, że muzyka i malarstwo nie muszą przedstawiać, nie muszą mieć fabuły przedstawiającej rzeczywistość,
one mogą być nowym rodzajem rzeczywistości, która oddziałuje na nasze emocje,
a ja mogę się tym cieszyć-nie-wiem-dlaczego i nie musieć opowiadać banialuków na te tematy,
i z przyjemnością zostawiać je historykom i teoretykom sztuk.
Mam w głowie wiele obrazów, bywają fascynacje tym czy owym dziełem, które potem powszednieją,
tym czy owym malarzem… bywają nawroty fascynacji.
Dzieciństwo spędziłem w rozśpiewanym domu, ojciec miał świetny głos,
stąd kilku przyjaciół z równie dobrymi głosami i przy butelce pitej z jednego krążącego kielicha śpiewali, śpiewali…
Ja wiedziałem, że „ryczę jak wół”, więc w towarzystwie ludzkim nie śpiewałem, za to wydzierałem się pasąc krowy.
Chyba nie było tak najgorzej, bo krowy mleka nie straciły, a pasałem je z 6-7 lat.
Muzyka nie zostaje mi w głowie, ma pewną lepkość jedynie kiedy leci równoległe ze słowami.
W muzykę klasyczną wszedłem za sprawą Gabrysi i Włodka Kosickich oraz Zbyszka Cioka,
moich znacznie młodszych przyjaciół, którzy – niezależnie od siebie (nie znali się) -
zaopatrzyli mnie w przyzwoity sprzęt stereofoniczny i mnóstwo nagrań na taśmach oraz, każdy z nich inną, symfonię Beethovena.
Usłyszałem też, prawie jakby się umówili,
że kulturalny dom bez muzyki klasycznej to nie jest kulturalny dom.
Spróbowałem, doceniłem, przestałem obchodzić bokiem. Polubiłem.
Płyt mieliśmy trochę, słuchaliśmy trochę, żona moja ma dobry głos i cienkie ucho, pamięta co słyszy,
ale nie stałem się koneserem muzyki, nie stała się ona wtedy moją pasją.
Szalałem na punkcie obrazów, głównie reprodukcji i mam tego trochę.
Oglądactwu poświęciłem tysiące godzin, czytając podpisy po rusku, niemiecku, hiszpańsku, węgiersku…
„Die Hohzeit zu Kana” próbowałem rozkminiać bez słownika, wychodziło: Hoch – rozumiem, Zeit – rozumiem…
Dziś w Bibliotece Społecznej Ola Sowińska miała kolejną, starannie, z kulturką przygotowaną
i dobrze ilustrowaną prelekcję o gdańskim złotnictwie, które jest jej miłością szczególną,
pisała na ten temat pracę licencjacką i magisterską… i co:
PUBLICZNOŚĆ LICZYŁA 6 OSÓB, słownie – SZEŚĆ. A znamy i kochamy Olę!
Złotnictwo nie jest szczególnym przedmiotem mego zainteresowania,
nie nauczyłem się gdańskich zbiorów, niewiele zostało mi z „Gruene Gewolbe”,
ale prelekcją Oli, prezentacją detali cieszyłem się jak dziecko.
Jeśli w któryś z czwartków zbierze się (zapowie obecność) z dziesięć osób,
Ola obiecała powtórzyć wykład, który powinien rozejść się między ludem,
tak jak pomiędzy ludem rozeszły się srebrne figurki apostołów z ołtarza Bazyliki Mariackiej w Gdańsku,
również dzieła złotnicze, przetopione podobno na monety podczas wojny Gdańska ze Stefanem Batorym.
Teraz radość słuchania śpiewu i muzyki zrównała się z radością obcowania z pięknem dzieła wizualnego.
Dziwne to, bardzo dziwne... albo ja jestem dziwoląg.
Od szczeniaka interesowałem się malarstwem, najpierw Chełmońskim, Gierymskim, Matejką, Grottgerem, potem pejzaż,
z tym, że im bezludniejszy pejzaż tym lepiej. Miłością mą stał się Szyszkin, który robił przesłodkie pejzaże, ale miał kłopoty z ludźmi i niedźwiedziami.
Naturalny mój rozwój utknął na portrecie i za Boga nie mogłem przekroczyć progu abstrakcjonizmu.
Za radą mądrego człowieka, który nie lubił rewolucji (to jest dygresja),
przeczytałem Herberta Reada „Sens sztuki” i on pozwolił mi przekroczyć kolejną barierę:
Pojąłem, że muzyka i malarstwo nie muszą przedstawiać, nie muszą mieć fabuły przedstawiającej rzeczywistość,
one mogą być nowym rodzajem rzeczywistości, która oddziałuje na nasze emocje,
a ja mogę się tym cieszyć-nie-wiem-dlaczego i nie musieć opowiadać banialuków na te tematy,
i z przyjemnością zostawiać je historykom i teoretykom sztuk.
Mam w głowie wiele obrazów, bywają fascynacje tym czy owym dziełem, które potem powszednieją,
tym czy owym malarzem… bywają nawroty fascynacji.
Dzieciństwo spędziłem w rozśpiewanym domu, ojciec miał świetny głos,
stąd kilku przyjaciół z równie dobrymi głosami i przy butelce pitej z jednego krążącego kielicha śpiewali, śpiewali…
Ja wiedziałem, że „ryczę jak wół”, więc w towarzystwie ludzkim nie śpiewałem, za to wydzierałem się pasąc krowy.
Chyba nie było tak najgorzej, bo krowy mleka nie straciły, a pasałem je z 6-7 lat.
Muzyka nie zostaje mi w głowie, ma pewną lepkość jedynie kiedy leci równoległe ze słowami.
W muzykę klasyczną wszedłem za sprawą Gabrysi i Włodka Kosickich oraz Zbyszka Cioka,
moich znacznie młodszych przyjaciół, którzy – niezależnie od siebie (nie znali się) -
zaopatrzyli mnie w przyzwoity sprzęt stereofoniczny i mnóstwo nagrań na taśmach oraz, każdy z nich inną, symfonię Beethovena.
Usłyszałem też, prawie jakby się umówili,
że kulturalny dom bez muzyki klasycznej to nie jest kulturalny dom.
Spróbowałem, doceniłem, przestałem obchodzić bokiem. Polubiłem.
Płyt mieliśmy trochę, słuchaliśmy trochę, żona moja ma dobry głos i cienkie ucho, pamięta co słyszy,
ale nie stałem się koneserem muzyki, nie stała się ona wtedy moją pasją.
Szalałem na punkcie obrazów, głównie reprodukcji i mam tego trochę.
Oglądactwu poświęciłem tysiące godzin, czytając podpisy po rusku, niemiecku, hiszpańsku, węgiersku…
„Die Hohzeit zu Kana” próbowałem rozkminiać bez słownika, wychodziło: Hoch – rozumiem, Zeit – rozumiem…
Dziś w Bibliotece Społecznej Ola Sowińska miała kolejną, starannie, z kulturką przygotowaną
i dobrze ilustrowaną prelekcję o gdańskim złotnictwie, które jest jej miłością szczególną,
pisała na ten temat pracę licencjacką i magisterską… i co:
PUBLICZNOŚĆ LICZYŁA 6 OSÓB, słownie – SZEŚĆ. A znamy i kochamy Olę!
Złotnictwo nie jest szczególnym przedmiotem mego zainteresowania,
nie nauczyłem się gdańskich zbiorów, niewiele zostało mi z „Gruene Gewolbe”,
ale prelekcją Oli, prezentacją detali cieszyłem się jak dziecko.
Jeśli w któryś z czwartków zbierze się (zapowie obecność) z dziesięć osób,
Ola obiecała powtórzyć wykład, który powinien rozejść się między ludem,
tak jak pomiędzy ludem rozeszły się srebrne figurki apostołów z ołtarza Bazyliki Mariackiej w Gdańsku,
również dzieła złotnicze, przetopione podobno na monety podczas wojny Gdańska ze Stefanem Batorym.
Teraz radość słuchania śpiewu i muzyki zrównała się z radością obcowania z pięknem dzieła wizualnego.