Piotr Knasiecki - Twórczość

Twórczość indywidualna oraz recenzje tekstów.

Moderators: Anonymous, jan, Moderatorzy

Fordor

Piotr Knasiecki - Twórczość

Post by Fordor »

Piotr jest osobą wyjątkową, uzdolniony nowelista i poeta. Zanim rozkręcimy karuzelę z Jego utworami, najpierw coś lekkiego.

"Mili Goście!"

Serdeczna prośba, Najmilsi goście!!
Garnków, żelazek nam nie przynoście!

Mamy już toster, czajnik i pralkę,
Mamy ręczniki, stół i wersalkę,

Dywan w salonie, w kuchni zmywarkę,
Biurko, komputer, nową drukarkę,

Mamy telefon i sekretarkę,
Nawet pocztowych gołębi parkę,

Więc jeśli chcecie nas obdarować,
Dajcie gotówkę. Mamy gdzie schować…


P.K
Last edited by Fordor on Fri Sep 26, 2008 8:07 pm, edited 2 times in total.
jan

burnyje aplodismienty.

Post by jan »

Chce się jeszcze.

jan urbanik
Fordor

Post by Fordor »

Na wyraźne życzenie - nowela pt. "COGNAC". Autor: Piotr Knasiecki

(uprzejmie prosimy o wykropkowanie niektórych słów)

Stał tam, jak zwykle zresztą. Dokładnie w tym samym miejscu, w którym spodziewałem się go ujrzeć. Przewidywalny, jak kolejny zakamuflowany wzrost podatków. Niemyty, jak jabłko zerwane przez biblijną Ewę. Nieustępliwy, jak szczególnie silny wyrzut sumienia.

-Kierowniku ? – wychrypiał.

Nie zwracałem na niego uwagi, starając się zdążyć do drzwi marketu nim runie w ich progu i rozedrze koszulę na piersiach w dramatycznym geście. Byłem naiwny. Jeśli ktoś był z góry skazany na przegraną w tym sprincie, byłem nim ja, nie ten jegomość.

-Szefie? – nie udawał chrypki.

Skrzypiał niczym pozbawiona łożysk dwukółka, którą przed południem pchał z mozołem w stronę pobliskiego punktu skupu złomu, by spieniężyć owoc porannych poszukiwań. Wtargnął nią na jezdnię tuż przed maską mego auta i zapamiętałem dobrze ramę od szpitalnego łóżka, archaiczny węglowy piecyk i pokryty warstwą kamienia bęben od automatycznej pralki.
-Pewnie nie używała Calgonu – pomyślałem rozbawiony, wciskając znów pedał przyspieszenia. Poranna kawa pozostawiła w moich ustach przyjemny posmak dobrze upalonych ziaren i incydent taki, jak ten, nie był w stanie zepsuć mi reszty dnia.
Tak było przed południem. Nie mógł mnie jednak wtedy dosięgnąć swoją aurą.
W tej chwili sytuacja uległa gwałtownej ewolucji. Jego aura, nim się spostrzegłem, otaczała mnie szczelniej, niż kombinezon głębinowego nurka.

-Prezesie ? – nie rezygnował.

Zdobył przyczółek i właśnie się na nim umacniał…
Zwolniłem nieco kroku, oszołomiony tempem społecznego awansu. Stromą i wyboistą drogę od kierownika do prezesa przebyłem szybciej, niż dystans od zaparkowanego właśnie auta do drzwi tego cholernego sklepu. Zaraz… Czy jest coś, czego zakup usprawiedliwiał mój upór? Lodówka i barek ledwie się domykały (ten ostatni przetrzebiłem wczoraj nieco, nadal jednak gotów byłem na przyjęcie plutonu spragnionych piechurów), tubkę pasty do zębów otwarłem nową, dwa dni temu, papier toaletowy, mydło i szampon kupowałem w środę. Gazety wylądowały rano na podjeździe przed domem. Nowa kasjerka na stoisku z wędlinami miała bardzo śmiały dekolt, wędliny jednak były pomalowane bejcą, jakby koalicja przegłosowała zakaz stosowania olchowego dymu. Co mnie więc tu ciągnie?
Zamiar błyskawicznego odwrotu kiełkował już, gdy uzmysłowiłem sobie, że wycofując się nadwyrężę image prezesa. Prezes nie zrezygnowałby. Z pewnością nie!
Łaskawy mi ze wszech miar dawca awansów zasłaniał wątłym ciałem rozsuwane drzwi do czynnego jeszcze tylko przez kwadrans dyskontu.. Te ostatnie, przy każdym z jego teatralnych gestów, rozsuwały się z przeraźliwym piskiem, by po chwili zacząć się zamykać. Nie pozwalał im, poruszając się znów, rozwierały się więc ponownie wydając agonalne pojękiwanie. Musiałem wreszcie na niego spojrzeć. Nie było innej opcji.
Z bliska jego twarz przypominała wizerunek umęczonego Chrystusa z jednego z płócien Boscha. Podobieństwu przeczył jedynie brak korony cierniowej. Zgubił pewnie…
Postanowiłem zastosować obronę poprzez frontalny atak. Dzięki matce naturze niemały, wyprostowałem się i naprężyłem mięśnie obręczy barkowej. Wciągając równocześnie brzuch (na dłuższą metę było to dość męczące) zbliżyłem się do plażowego ideału. Drzwi marketu zdołały się właśnie przymknąć i w ich szklanej tafli ujrzałem z satysfakcją własne odbicie. Według mojej pobieżnej oceny nie było to odbicie gościa, którego gotów byłbym poprosić choćby o zapałki. Sto czterdzieści w klatce i pół metra w bicepsie. Gdybym tak jeszcze poradził sobie z mięśniem piwnym…

-Szefuńciu ?

Awans na prezesa diabli wzięli. Przeoczyłem niechybnie fakt, że prezes naprawdę dobrze ustawiony nie zawracał sobie dupy wciąganiem piwnego brzucha, wyjąwszy sytuację w której jego rozmówczynią była nowoprzyjęta sekretarka, długonoga i mniej więcej o połowę młodsza.

-Daj na flaszkę…

Zszokował mnie autentycznie. Prędzej spodziewałbym się, że mnie poprosi do tańca…
Zazwyczaj takim jak on brakowało do „bułki”, albo na „gołąbki w pomidorowym”. Ilekroć dzieliłem z nimi bochenek zakupionego właśnie chleba spodziewałem się, że już za chwilę wyląduje w koszu. A ten sukinkot wysmarowany brylantyną, obuty w trupięgi z Tesco, chciał na flaszkę! Bratnia dusza, psiakrew! Czy mam wymalowane na twarzy że Wczoraj popiłem?!
Wstrząs był tak znaczny, że zapomniałem o brzuchu. Opadły mi też ramiona. Moje odbicie w przeszklonych drzwiach sklepu stało się jakby bardziej ludzkie. Uznałem, że lepiej będzie wyłożyć karty. Oczywiście platynowy American Express nie był jedną z nich. Postanowiłem po prostu rozegrać tę scenę szybko i bez wnikania w napisany przez niego scenariusz.

-Dobra. Ile Ci zabrakło? – spytałem.

Miałem nadzieję, że jego potrzeby wyrażać się będą w bilonie, który podzwaniał w lewej kieszeni moich spodni. Sięganie po portfel w przytomności tego kolesia było ostatnią rzeczą, na którą miałem w tej chwili ochotę.

-Komplet. Tylko, widzisz, ja po dwóch zawałach jestem.
-Jasne. Mam ci więc kupić maślankę?
-Żartujesz, szefie… Lekarz zalecił mi koniak. Leczniczo. Jedna lampka przed snem.

Tego już było ponad moją cierpliwość. Menel w wyplamionym ortalionie robił sobie ze mnie jaja na oczach ostatnich, spóźnionych klientów osiedlowego sklepu. Parking już opustoszał, a ja czułem się jak dziecko we mgle i już na pewno nie zdążę nic kupić. Zresztą nie potrzebowałem niczego. Ja pierdolę! Lampka przed snem! Ten zakapior pijał koniak przed snem, z cienkiego szkła! To była dla mnie spora nowość. Jeszcze przed chwilą umiałem sobie wyobrazić tylko scenę, w której opróżnia z gwinta kolejnego, odmóżdżającego bełta.
Odtrąciłem go i prawie wbiegłem do sklepu. Piersiasta kasjerka od wędlin wydrukowała już końcowy raport i z uporem godnym lepszej sprawy udawała, że czyści przeszkloną witrynę. Plastry rostbefu, karczek pozbawiony kości, nawet zabłąkana cielęca gicz; wszystko to skąpane w świetle ultrafioletowych jarzeniówek wyglądało podejrzanie świeżo i apetycznie.
Nie poczułem jednak głodu. Nękała mnie jedynie złość.
Musiało być już kilka minut po dziewiątej, gdyż pomiędzy regałami pojawił się systemowy wózek do mycia posadzki. Żadna rewelacja. Napędzany na tej samej zasadzie, co wykoślawiona dwukółka mojego nowego znajomego. Woda w wiadrze miała zabarwienie spływającej rynsztokiem deszczówki, a tekstylny mop obsłużył chyba najpierw personalną toaletę. W każdym razie cuchnął uryną.
Ostatni przy kasie, posłużyłem się kartą VISA. Nie miała koloru platyny i nie wywoływała powłóczystych spojrzeń u kasjerek. Nie lubiłem ich. Mam na myśli spojrzenia. Kasjerki – owszem, niektóre. Ta ze stoiska z wędlinami na przykład…
Czekał przed sklepem. Przysiadł na murku okalającym klomb i najwyraźniej na mnie czekał! Wiedział, że się przysiądę. Wiedział chyba też z czym; w każdym razie butelka Remy Martin nie zrobiła na nim większego wrażenia. Podobnie jak nie zadziwiły go lampki do koniaku. Kryształowe. Nie znalazłem innych. To kudłate, niedomyte indywiduum wiedziało niemało. Przez myśl przemknęło mi wtedy, że być może zna wyniki sobotniego losowania w Dużym Lotku . Jajcarz ze mnie, co?
Polałem. Aż po samą krawędź rżniętego szkła. Nie protestował. Najpewniej jedna lampka przed snem była zaleceniem równie pojemnym, jak kupione przeze mnie kieliszki. Właśnie o te kieliszki wkurwiony byłem najbardziej. Kosztowały mnie tyle samo, co koniak i były potrzebne psu na budę. Nie wstawię ich przecież do kredensu! Nie dwa, do cholery! Musiałbym mieć ich sześć, jeśli nie dwanaście. Nie, nie pasjonuje mnie numerologia. Po prostu nie uznaję kompromisów. Choć przecież właśnie zawarłem jeden, siadając na tym obeszczanym murku. Zawarłem go z nim, czy ze sobą samym? Oceńcie.
Z namaszczeniem grzał lampkę w zziębniętych dłoniach. Gdyby koniak był ciepły, pomyślałbym, że grzeje dłonie, on jednak wiedział (?!) że koniak ogrzany w dłoniach uwalnia swój prawdziwy bukiet. Sukinsyn! Naigrywał się ze mnie, to jasne!

-Najbardziej żal mi niewykorzystanych szans – wyseplenił – Żal mi, że nie przypadły w udziale komuś innemu.

Jeszcze czego! Trafił mi się menel-filozof. To zaczynało być uciążliwe. Wychyliłem zawartość kryształowej lampki, zdecydowany pożegnać się i jechać. Nie dowiem się, jak żyje. Nie usłyszę o jego żonie, która nie chce mieć z nim nic wspólnego, o dzieciach na których edukację i utrzymanie nie łożył już od kilku lat, nie poznam też treści jego pijackich snów.
Nie zaciekawi mnie niczym, wartym tej butelki. Niczym spoza mojego kręgu zdarzeń.
Będzie plótł jakieś natchnione androny, jakby w kieszeni wymiętego ortalionu ukrywał znalezione na wysypisku śmieci „Aforyzmy”!

Rozstaliśmy się gwałtowniej, niż zamierzałem.
Stało się to w chwilę potem, jak poczułem jego dłoń w kieszeni mojej kurtki.
Nie uderzyłem go, o nie. Zresztą - chyba bym go wtedy zabił…
Został tam z rozpoczętą butelką pięciogwiazdkowego trunku i rozsypanymi u stóp diamentami kryształowych okruchów.

Nazajutrz nie żył już. Tuż przed południem wtargnął pod koła rozpędzonej ciężarówki, pchając wypełniony złomem wózek. Dowiedziałem się o tym od kasjerki. Tej od wędlin.

Dwa dni później, w rozleniwione sobotnie popołudnie, w prawej kieszeni kurtki znalazłem ważny kupon Lotto z zakreślonymi sześcioma liczbami. Padły wieczorem. Co do jednej.

14.03.2007
Fordor

Post by Fordor »

"Bukiet ślubny"

Pozwólcie kwitnąć kwiatom! Nie rwijcie złocieni!
Inny był zamysł stwórcy, gdy farb swoich tęcze
W szarzyznę świata cisnął, by pośród zieleni
Z rozprysków barwnych fuksji uczynić naręcze,
Przeplecionych nasturcją, dalii żółtym kwieciem,
Przebiśniegiem, bławatkiem, szczawikiem zajęczym…
Na kobiercu koniczyn Pan Bóg wianki plecie.
Dość już kwiatów zerwanych w dniu naszych zaręczyn!
Chcielibyśmy, Kochani, jeśli wolno marzyć,
Byście, zamiast w okrutnych zmienić się żniwiarzy,
Z racji ślubu naszego uczynili datek
Na potrzeby przez życie pokrzywdzonych dziatek.

P.K.

"Bukiet ślubny" jak i "Mili Goście" to wiersze okolicznościowe pisane przez Piotra na specjalne zamówienie Młodych Par.
jan
Administrator
Posts: 5500
Joined: Wed Feb 07, 2007 10:05 pm

A może jakieś liryki?

Post by jan »

Co?

Spodziewam sie, że mogą być równie zgrabne.

jan urbanik
Fordor

Post by Fordor »

„Pierniki”
Nad toruńskie pierniki korzenne i słodkie
Milsze sercu być musi ust Twoich wspomnienie
Milsze w talii przegięcie i ramiona wiotkie
Żadnego z nich nie wspomnę gdy ostatnie tchnienie
Wydać przyjdzie...Chodź! Zmień to! Uczyń w moją stronę
Gest półuśmiech cokolwiek było nam sądzone
Niech odchodząc w bezbrzeżną nurzając się ciszę
Wśród piekielnych palenisk śpiew anielski słyszę

P.K.

© Copyright Piotr Knasiecki (Cała twórczość)
Fordor

Post by Fordor »

"Odpływ"
Przez siedem dni czekałem na Ciebie.
Przez cały tydzień oczekiwałem wieści mogącej zaświadczyć, że Ty naprawdę istniejesz…
Morze wkradało się nocami w wąskie przesmyki wyżłobione podstępnie przez sztormowe fale.
Poszarpana linia portowego nabrzeża usiana była truchłami obumarłych dźwigów.
Nie mogąc odnaleźć snu, włóczyłem się wzdłuż opustoszałych doków niczym bezrobotny spawacz.
Poszarzałe rybitwy wiodły nad moją głową odwieczny spór o wyrzuconą na brzeg flądrę.
Niedziela zastała mnie na wydmach, gdzie rozpamiętywałem Twój zapach, ciężki i korzenny.
Nurzałem dłonie w piasku aż po wykręcone reumatyzmem tęsknoty nadgarstki.
Jakbym z jego ziaren odczytać umiał jakąkolwiek wróżbę…
Po tygodniu dopiero zrozumiałem, że zabrała Cię fala odpływu, daleko, aż na przeciwległy brzeg.
Nigdy nie przestanę użalać się nad sobą.
Nigdy też nie będę umiał przynależeć nikomu innemu tak naprawdę.
Pożałowania tylko godny, jak morszczyn wdeptany w linię brzegu.
Wszystko to odbyło się tak niepostrzeżenie, że nie jestem w stanie odnieść się do Twojego zniknięcia z cichą nawet akceptacją.
Wyobraźnia podsuwa mi obrazy, których przechowywanie w pamięci choćby i latami nie byłoby uciążliwe i przykre, mimo ich ostatecznego zabarwienia. Gdy przymykam zmęczone wypatrywaniem Ciebie oczy, widzę okrętowy kadłub, porośnięty bokobrodami alg. Nieco powyżej linii zanurzenia widnieją białe plamy morskiej soli, nieregularne i brzydkie, jak wapienne wykwity na starannie wymurowanej klinkierowej ścianie. Woda wypełniająca kanał portu, zielonkawa i cuchnąca popłuczynami okrętowej zęzy, kołysze leniwie przepastnym brzuchem pasażerskiego pięćdziesięciotysięcznika. Nie muszę wspinać się na palce, by dojrzeć trap. Natura obdarzyła mnie ponadprzeciętnym wzrostem, śledzę więc ponad głowami innych jak krząta się załoga, odrzucająca warkocze cum i przenosząca w głąb ładowni ostatnie pakunki. Zgromadzeni na brzegu wymachują tym, co kto ma pod ręką. Idą w ruch chusty i chusteczki (nawet te jednorazowe, śnieżnobiałe i rozsiewające woń eukaliptusa, różanych płatków, bądź mięty), parasolki i parasole, zdjęte na chwilę damskie rękawiczki i osławione moherowe kapelusze. Ludzie przekrzykują się wzajemnie, szlochają ze wzruszenia, co wrażliwsze kobiety zalewają się łzami. Nie ja. Ja trwam w bezruchu, czekając. Może zrezygnowałaś? Rozmyśliłaś się? Odsprzedałaś bilet komuś, kto znalazł się w gwałtowniejszej od Twojej potrzebie? Może nie będzie nas dzielić bezkresna, oceaniczna pustka? Nadzieja na to sprawia, że nie czuję zimnego podmuchu, niosącego zapach okrętowego poszycia.
Zwolniono ostatnie cumy i trap dla pasażerów jest ostatnią więzią ze stałym lądem. Niczym pępowina na chwilę przed tym, jak zacisną się na niej sterylne ostrza chirurgicznych nożyc, wiąże stalowy płód do łożyska macierzystego nabrzeża. Jesteś…
Pojawiasz się na tej chwiejnej kładce, swoim zwyczajem spóźniona i w ostatniej chwili wbiegasz na skrzący się kryształami morskiej soli pokład. Paraliż z wolna mija. Dociera do mnie nieuchronność, której nie można zapobiec; którą można co najwyżej złagodzić i oswoić do postaci akceptowalnej przez umęczoną duszę…Zaczynam gorączkowo szukać. Przetrząsam kieszenie, choć znam ich zawartość i absolutnie nie spodziewam się odnaleźć tam poszukiwanej tak gwałtownie treści. Nie mam chusteczek. Nigdy ich nie nosiłem. Jeśli już miałem jakąś, gubiłem ją niezwłocznie na podobieństwo zapalniczek i przeciwsłonecznych okularów. Kiedyś nawet dałaś mi swoją własną, gdy niemiłosiernie pociągałem nosem… Nie znajduję niczego, co mogłoby pomóc mi zwrócić na siebie uwagę. Podnoszę więc dłoń, wysoko nad głowy zebranej na brzegu gawiedzi. Jest duża, pamiętasz? Zamykałem w niej Twoje obie, złożone jak do modlitwy… Dostrzegasz ją w chwili, w której stłumiony warkot ukrytych w maszynowni diesli głuszy przelot ptactwa. Nasze spojrzenia krzyżują się na tych ostatnich kilkanaście sekund i dociera do mnie, że się nie myliłem! Że kochałaś!
Zdolny byłbym z tym żyć. Ze wspomnieniem takim jak odmalowana tu przed chwilą wizja, rozpamiętując Twój ostatni, posłany mi na pożegnanie uśmiech… Nie mam go jednak. Nie zdążyłem (nie dane było mi?) pożegnać Cię. Zabrał Cię poranny odpływ. Zaniósł Cię na daleki, ukryty za horyzontem zdarzeń brzeg, dokąd nie docierają łuszczące się od żółtej farby kutry.
Żal po gwałtownej utracie jest tym większy, im mniej spodziewaliśmy się, że nas ona dotknie. Przypomina fantomowy ból w miejscu po amputowanej kończynie; tępy i powracający z uporem, odbierający sen i radość życia, tak przy tym sugestywny, że w miejscu z którego dobiega widzimy obły kształt wybrzuszający pościel. Taki ból nie poddaje się działaniu podawanych dożylnie analgetyków. Jest współobecny w każdej mijającej chwili, stając się z czasem pastelowym tłem naszego każdego dnia. Przyzwyczaja nas do siebie tak uparcie, że traktujemy go po pewnym czasie jak tętno, czy perystaltykę jelit; staje się procesem życiowym następującym bez naszej woli, samoistnym i oczywistym dla nas, przewidywalnym i do znudzenia cyklicznym. Niczym kolejny odpływ wzburzonego oceanu.
P.K.
Fordor

Post by Fordor »

„Pomidory”
Pomidory... Nie kupujcie ich. Od listopada do końca kwietnia : nie kupujcie! Nie mają nic wspólnego z oryginałem. Dojrzewają na syntetycznej, poliamidowej wyściółce, spryskiwane co dwadzieścia sekund roztworem pestycydów i soli azotu. To nie są pomidory, do cholery! Równie karkołomnym byłoby podejrzenie że Cicciolina jest rodzoną siostrą Matki Teresy!
No tak… Nie wszystkich spośród was przekonam. Część nie słyszała nawet o Cicciolinie (pewien znajomy Kalabryjczyk złościł się okrutnie na swych karcianych kolegów, gdy podczas gry nazywali go „Ciccio". Nie miałem pojęcia co do przyczyny tej złości do momentu, w którym nie zajrzałem do słownika by zaspokoić głód wiedzy. Ciccio to nic innego niż Cycek.) Tak więc wielu z was nie ma bladego pojęcia kim była i co, przywodząc ją teraz na myśl, chcę powiedzieć. Po głębszym namyśle odkrywam w sobie kiełkujące podejrzenie, że z Matką Teresą będzie nie inaczej… Kumacie Matkę Teresę? Kim była? No?
No właśnie. Nic wam to nie mówi. Otóż była swego czasu równie znana, choć robiła w zupełnie innej branży. W każdym razie siostrami nie były raczej. Chyba nawet na pewno nie łączyły ich obu więzy krwi… Zastanawiam się po jaką cholerę przywołuję tu akurat przykład tych, nie innych niewiast, skoro połowa czytających te słowa nie słyszała o nich nawet wzmianki, rodząc się zbyt późno. Może trafniej byłoby zaczepić o Jennifer Lopez?
Nie. To też o kant d... rozbić można. Niechby i była siostrą Dody, choćby i przyrodnią. Cóż z tego? Nic. Chodziło mi o pomidory przecież. Żebyście nie kupowali tego badziewia. A do tego namówić mi się was nie uda. Dlaczego? Bo mamy problem. Zasadniczy.
Przyszliście na świat zbyt późno.
Nie znacie ich prawdziwego zapachu i smaku…
P.K.
Fordor

Post by Fordor »

"O kobiecie sprzedajnej"

Do wielu innych warg jak sądzę
Przywarły karminowe usta
Ja wiedząc o tym nie zabłądzę
Choć kusi czasem mnie rozpusta

P.K.
Fordor

Post by Fordor »

"Kolęda z hipermarketu"

To nie do wiary idą święta
Kolęda w prostą pieśń zaklęta
Dobiega uszu coraz głośniej
Że właśnie teraz Bóg się rodzi
I że ciemnościom kres nadchodzi
Moja wątpliwość ciągle rośnie

Choć się rozglądam wokół czujnie
Tę samą widzę nadal chujnię
Tyle że półki w sklepach gną się
Choć mógł ją kupić za złotówkę
Gwiazdor w markecie skradł drożdżówkę
I resztki lukru miał na wąsie

Do kas kolejki pełnych wózków
Jakby niepewność kto po Tusku
Kazała cukier już gromadzić
Tumult i zaduch że nie zdzierżysz
Jakbyś w remizie czy oberży
Nad wdziękiem panny młodej radził

Panna tymczasem wali w kasę
Z trudem przebrnęła trzecią klasę
Lecz na tym ile płacisz zna się
Z obłędem w oczach jak natchniony
Pianista brnie w wysokie tony
Choć tych klawiszy nie ma w kasie

Wtem z głębi sklepu się wyłania
Niewiasta bliska rozwiązania
I pewnie zimno jej w tunice
Ledwie ją nogi chyba niosą
Chociaż w sandałach przecież boso
Jak ona wyjdzie na ulicę?

Siermiężną otulona burką
Okrągły bochen z lśniącą skórką
Przyciska do wezbranej piersi
Chce tylko za ten chleb zapłacić
Lecz gawiedź nie chce czasu tracić:
-Hej spadaj stąd! Byliśmy pierwsi!

-To ta Rumunka spod kościoła! -
Z końca kolejki ktoś zawołał
A tłum podchwycił to skwapliwie
To nie do wiary idą święta
Kolęda w prostą pieśń zaklęta
W hipermarketach brzmi fałszywie

P.K.
15.12.2008
Fordor

Post by Fordor »

„Chesterfield”
Robota szła mu tego popołudnia jak sierp z dupy. W wolnym tłumaczeniu na potrzeby czytelników pozbawionych wyobraźni – szła mu dość opornie. Na dodatek jego kumpel, Mike, nie przyszedł do pracy. Wykpił się rzekomym zatruciem pokarmowym. Zadzwonił po dziesiątej i trochę zbyt szczegółowo opowiadał o wieczornym fishburgerze, zapitym litrem coli. Że niby nieświeży był, co przyszło mu do głowy dopiero gdy przełknął ostatniego kęsa.

-Gówno prawda! Nawet ktoś w tym stopniu pozbawiony smaku co ten jełop, wcześniej poznałby się na nieświeżej rybie! Ten dupek wolał po prostu spędzić popołudnie z puszką zimnego browaru, śledząc ligowe rozgrywki! – pomyślał pogrążając się jeszcze głębiej w bezsilnej złości.

Pozbierał narzędzia do skrzynki i ruszył w dalszą drogę podzwaniając pękiem kluczy. Właśnie te klucze były zmorą! Labirynt korytarzy rozciągający się w piwnicach grodziły dziesiątki, jeśli nie setki drzwi, każde z nich otwierał inny spośród bliźniaczo do siebie podobnych, zawieszonych na metalowym kółku. Dostawał białej gorączki ilekroć szukał tego właściwego, daremnie szarpiąc klamkę. Mimo iż Mike oznaczył je w sobie wiadomy sposób, Ed nie radził sobie z tą loterią. Może przez to, że ten idiota nie poradziłby sobie z czytelnym oznaczeniem własnego klucza do służbowej szatni? Pewnie tak…
Kolejny zamek jęknął dopiero przy piętnastej, jeśli nie dwudziestej próbie. Ciężkie, stalowe odrzwia uchyliły się nieco, a czujnik ruchu wykrył jego wtargnięcie i rozświetlił korytarz. Zimne światło jarzeniówek sprawiło że odruchowo zmrużył oczy. Zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz w zamku. Zupełnie jak pierdzielony klawisz, ale zgodnie z obowiązującą procedurą. Poczuł że wychodzi na kompletnego idiotę dbając o ten pieprzony regulamin, ułożony przez jakąś ofiarę pękniętego kondoma, przez jakiegoś pogiętego gryzipiórka rozpierającego się w fotelu kilka pięter wyżej. Siedzi taki w swoim (dzięki jego krwawicy) znakomicie klimatyzowanym biurze i w przerwach pomiędzy jedną a drugą kawą wymyśla debilne przepisy, komplikujące komuś życie. Bo niby po jakiego grzyba ma za sobą zamykać te pierdolone drzwi, ledwie znalazł się po drugiej stronie?! Co niby można by stąd zjuchcić? Chyba tylko te drzwi, które właśnie zamknął…
Postawił skrzynkę z narzędziami na posadzce, drabinę oparł o ścianę. Spojrzał w górę i uśmiechnął się ironicznie na widok czujników dymu, zdobiących sufit.

-Możecie mi naskoczyć! – mruknął.

Sfatygowana paczka Chesterfieldów, wyłowiona z kieszeni poplamionego olejem fartucha, była tym czego akurat szukał. Palił je jeszcze w Wietnamie i wierzył, że przynoszą mu szczęście. Te akurat, nie inne. Kolegów którzy palili Marlboro, Camele i Lucky Strike, nie ma już wśród żywych. Nawet niektórzy z tych, co zaciągali się marychą aż po same jaja… Nawet ich już nie ma. I żaden nie umarł na raka płuc lub krtani. Wszyscy odeszli na ostatnią wartę w strzępach, z których nie dało się poskładać niczego sensownego… Wiedział, jak okrutna jest śmierć sapera. Zawsze jednak, przed robotą, zapalał Chesterfielda, z coraz głębszą wiarą w to, że coś w tym musi być… W tym, że nadal jeszcze ma ręce i nogi.
Przysiadł na narzędziowym pudle i zapalił. Miał głęboko gdzieś czujniki zdobiące sufit.

-Nawet jeśli ta wypomadowana ciota ogląda mnie teraz na monitorze, tam na górze, też mam to w dupie!- pomyślał z wyraźną satysfakcją, jakby właśnie komuś przylał.

Dym snuł się pod sufitem i niczym pajęczyna oplatał ocynkowane kanały rozprowadzające powietrze po całym budynku. Co kilkanaście metrów widniały w nich inspekcje, które musiał skontrolować, w razie konieczności wymieniając filtry. W tym i w sąsiednim jeszcze korytarzu. Została mu jeszcze cała godzina, więc zdąży spokojnie spalić…
Zajął znów myśli tym niedorobionym kmiotem z administracji, wyobrażając sobie że jego żołądź mieści się w naparstku, gdy nagle jego spojrzenie przykuł detal, którego nie było tam jeszcze przed tygodniem. Kable. Cała wiązka kabli, gruba jak jego własne ramię (Ed wieczorami, zamiast popijać piwo dźwigał hantle, uwierzcie mi więc że była to cholernie gruba wiązka!). Pojawiała się mniej więcej w połowie korytarza, wyłaniając się z inspekcyjnej śluzy i ciągnęła się aż do następnych drzwi. A może jeszcze dalej?
Wstał. Przemierzał korytarz spokojnym krokiem (nie chciał przecież, żeby temu debilowi z góry, wpatrzonemu w monitor wydało się, że mu jakoś specjalnie zależy). Wielobarwna, niczym rodem z kalejdoskopu, wiązka przewodów otulona była popielatym, półprzejrzystym płaszczem z jakiegoś sztucznego tworzywa. Wydała mu się znajoma… Przyświecił latarką.
Jego zdumionym oczom ukazał się napis, powtarzający się cyklicznie. „US ARMY”.
Poszukiwanie kolejnego klucza nie trwało o dziwo zbyt długo. Do otworu zamka pasował już czwarty z kolei. Otworzył go i nie zakluczył go za sobą, gdy minął próg. Bateria latarki zaczynała słabnąć, przewody jednak były doskonale widoczne(właśnie-przewody, a nie kable! Za pierwszym razem pomyślał o kablach i teraz z całą surowością zganił się za to. Kable kładło się przecież pod ziemią, pod wodą, lub choćby i pod tynkiem! Nad głową miał zaś przewody, których nikt nie próbował nawet ukryć). Ich masywna wiązka skręciła nagle w boczny, techniczny korytarz i znikła nad masywnymi, stalowymi drzwiami, do których nie miał klucza. „Staff only”- głosiła tabliczka.
Wieczorem, gdy próbował zasnąć, nie umiał myśleć o niczym innym.
Nawet we śnie już miał wrażenie, że gdzieś to już widział…
Pierwszego Chesterfielda po przebudzeniu spalił na czczo, choć wiedział że to lekkomyślne.
Na dwudziestocalowym monitorze (ten piździelec z personalnego gapił się pewnie teraz w plazmę o dwa razy takiej przekątnej!) oglądał zdumiony płonące wieże WTC.
Gdy runęła pierwsza z nich (a właściwie – ta druga, zaatakowana później i poddana próbie ognia jakże krótkiej) sięgnął po słuchawkę telefonu. Skojarzenia rodziły się same. Sposób, w jaki pogrążyła się we własnych zgliszczach… jakby ktoś wcisnął czerwony przycisk na konsolecie. I kable… O w dupę jeża! Przewody!
Wykręcił numer biura. Po dziewiątym dzwonku odebrał jakiś mężczyzna, o nieznanym mu nazwisku. Smith chyba? Jakoś tak. Uspokajał go i kazał czekać. Mówił, że oddzwoni…
Gdy drugi z wieżowców składał się jak domek z kart ułożonych przez mistrza karcianych iluzjonistów, Ed z przerażeniem wpatrywał się w ekran. Kakofonia dźwięków towarzyszących obrazowi tragedii zagłuszyła skutecznie jęk protestu, z jakim zamek drzwi poddał się wytrychowi. Gdy na jego szyi zaciskała się hiszpańska garota , Ed miał pretensję tylko o jedno. O to, że morderca nie zapytał, czy może zechciałby jeszcze zapalić…?

P.K.
Fordor

Post by Fordor »

„Hot Chocolate”
Przedpołudnie było leniwe. Choć trattoria funkcjonowała już od prawie trzech godzin, Roberto nie sięgnął dotąd jeszcze po zatknięty za fartuchem skórzany portfel, by wydać komuś resztę. Nie zdradzę wam zbyt wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, że najchętniej nie wydawałby jej wcale – jego widlasta ósemka pochłaniała galony benzyny w tempie, którego pozazdrościłby nawet miejscowy pijaczyna Billy. Odkąd Wuj George wdał się w irackie tarapaty, paliwo drożało z dnia na dzień i nie było temu widać końca. Przyjdzie chyba uznać, że czasy, gdy napiwki wystarczały na codzienne balangi trwające do rana, papierosy, kolorowe rozkładówki, nawet na butelkę Jacka Danielsa co sobotę, minęły bezpowrotnie. W ogóle cała ta dzielnica zeszła na psy! Klasa średnia (powie mi ktoś, co to jest za cholera? Ta średnia klasa? Czy ktoś w ogóle o niej słyszał?!) A więc klasa średnia, o ile kiedyś pomieszkiwała tutaj, przeniosła się gdzieś w okolice Piątej Alei, pozostawiając opustoszałe mieszkania takim jak on, potomek włoskich emigrantów. Ledwie wiązał teraz koniec z końcem! Chociaż okoliczne kamienice pokryło niewybredne graffiti, czynsz wcale nie zmalał. Co dwa tygodnie płacił za tę zatęchłą budę tyle, że starczyłoby na nowiutkie, tuningowane felgi do jego Mustanga, a prawdopodobnie nawet na opony do nich. Takie, jakie wypatrzył gdzieś za szybą, rozpłaszczając na niej nochal, jakby fasada sklepu z ogumieniem była witryną cukierni, a on małym Roberto w krótkich portkach, wiecznie zasmarkanym i śliniącym się na widok panettone. Hmmm... Pirelli Zero Rosso... Kiedyś w końcu sprawi je sobie i będzie palił gumę odjeżdżając stąd z piskiem po zamknięciu knajpy. Odjeżdżając tam, gdzie jeszcze nie ma mazgajów na ścianach i obwieszonych tombakiem latynosów.

-Rachunek? –

Facet pod oknem płacił tylko za poranną latte . Dwa pięćdziesiąt. Odliczone co do centa, to chyba jasne, nie?
Roberto, wcale tym nie zdziwiony, wprawnym ruchem dłoni zgarnął miedziaki ze stolika. Blat wykonany był ze świetnie wypolerowanej Białej Marianny i zgarnianie z niego bilonu przypominało sztuczkę ekwilibrysty. Miał już życzyć w duchu temu skąpcowi by wypita kawa nie pozwoliła mu tej nocy zasnąć, gdy napotkał jego spojrzenie. Niech to szlag! Facet nie spał już chyba od tygodnia!
Przekrwione białka rozbieganych oczu nasuwały skojarzenia rodem z taniego horroru.

-Widział pan to? Przeglądał pan już te gówniane gazety?! – mężczyzna po pięćdziesiątce prawie na niego nakrzyczał.

Dopiero teraz Roberto spostrzegł, że ze stojaka na prasę zniknęło wszystko. Pomięte, poskładane niedbale dzienniki piętrzyły się na pustym krześle obok, jakby to tam właśnie miały swoje miejsce.

- Świr. Trafił mi się kolejny popapraniec i to już z samego rana – pomyślał.

Wzmógł czujność. Postanowił że tym razem nie da z siebie zrobić popychadła jak przed bożym narodzeniem i wyniesie gnojka razem z drzwiami! Nie pozwoli by jakiś sfrustrowany onanista obrażał go w jego własnym lokalu. I to za jedyne dwa pięćdziesiąt.

-Ani kurwa słowa! Nawet wzmianki! A jak sekretarz obrony zmieni krawat, idzie to na pierwsze strony! Nic nie napisali! Powiedz pan, czy oni pozamieniali się na głowy z własnymi wackami?!

Zaczynało być ciekawie. Zlustrował amatora latte z odrobiną cykorii i z ulgą stwierdził, że jego ocena zaczyna ewoluować. Ten gostek miał niewątpliwie jakiś problem, nie był to jednak problem o podłożu psychicznym. I chyba obejdzie się bez wyciągania bejsbola spod barowej lady...Kilkudniowy zarost i przekrwione z braku snu oczy zasugerowały go chyba przedwcześnie. Na codzień mając do czynienia z prawdziwą menażerią ludzkich typów, na ogół klasyfikował swych gości dość precyzyjnie, z rzadka tylko będąc w tym celu zmuszonym do wdawania się z nimi w rozmowę; tu jednak wypróbowane instrumenty zawiodły. Spojrzenie upiornych oczu było nad wyraz przytomne i trzeźwe, a ubranie pochodziło z butików na Broadway’u, do których on sam nigdy nawet nie ośmielił się zajrzeć. Za cenę samej tylko marynarki sprawiłby sobie te wymarzone, niskoprofilowe opony, o których myślał cały ranek.
Rozmarzył się. Prawie poczuł w nozdrzach swąd palonej gumy.

-No przecież to się kurwa może dzisiaj zdarzyć!

Ocknął się błyskawicznie. Z czymkolwiek ma tu do czynienia, da sobie radę. To pewne.

-Wybaczy pan – zaczął z pozoru nieśmiało- co się może zdarzyć dzisiaj?

Spod mankietu koszuli (Dolce Gabbana, albo inny cazzo, warta pewnie z siedem stówek) błysnęła bransoleta złotego Rolexa. To zmieniało obraz rzeczy. Jego posiadacz albo tu zabłądził, albo szukał schronienia. Tacy jak on od dawna unikali tego kwartału ulic jak kot prysznica. I pewnie, gdy już się nieco uspokoi, przestanie kląć tak siarczyście. Rolexy odmierzały czas tak samo precyzyjnie, jak ich podróbki z Tajwanu, ich właściciele jednak nie przeklinali w co drugim słowie. Roberto w każdym razie tak ich sobie wyobrażał.

-Którego dzisiaj mamy? – spytał przeciwnik wręczania napiwków.
-Dwudziestego dziewiątego. A dlaczego pan pyta?
-A miesiąc, kurwa? Jaki mamy miesiąc?!

I pomyśleć, że jeszcze przed chwilą zaczął do niego odczuwać namiastkę sympatii.
Babcia Francesca prała go po pysku mokrą ścierką ilekroć nie przeżegnał się nad talerzem spaghetti.
A za każde brzydkie słowo klęczał pod ścianą na niełuskanym grochu.
Godzinę.
I musiał w tym czasie klepać jakiś pacierz.
A był już wtedy całkiem dużym chłopcem...

-Styczeń, proszę pana. Dwudziesty dziewiąty styczeń.

-No więc, kurwa, właśnie! A w żadnej z tych pierdolonych gazet nie wspominają nawet o tym! A ludzie? Czy oni mają naprawdę wszystkich w dupie?!

Przeszedł za bar i pociągnął za spust umieszczonego tuż pod młynkiem do kawy dozownika.
Po chwili wybrał najcięższy ubijak i zaczął prasować miarkę Illy w naparzaczu, jakby znęcał się nad swoim zaprzysięgłym wrogiem. Poczuł jak drobne krople potu występują mu na czole.
Ojciec, świeć Panie nad jego duszą, nauczył go parzyć kawę i tę sztukę Roberto opanował do perfekcji. Po chwili wąska strużka aromatycznego naparu pociekła leniwie do mikroskopijnej filiżanki. Trwało to pół wieczności, kawa jednak była perfekcyjna. Gdy podał ją bluźniącemu poganiaczowi mułów, wsypany do niej cukier długo utrzymywał się na spienionej powierzchni kremowego naparu, nim zatonął wreszcie.


-Dziękuję. Bardzo dziękuję. Chyba mi tego właśnie trzeba...
I proszę mi wybaczyć moje zachowanie. Jestem bardzo wzburzony.

-Trzeba być ślepcem, by tego nie zauważyć, proszę pana... – odparł uprzejmie.
Znów zaczynał lubić tego gościa na swój sposób.
W ogóle lubił ludzi artykułujących swoje emocje.
Nawet jeśli efekt bywał tak fatalny.

-Jestem profesorem astrofizyki. Ma pan pojęcie?

Roberto nie miał o tym pojęcia. Umiał za to znakomicie parzyć kawę. Póki co mu to wystarczało.

-W październiku dokonałem znaczącego odkrycia. I to był początek moich kłopotów, również finansowych.

Extra. Trafił się wreszcie jakiś barwny typ! Facet zdobi nadgarstek złotym Rolexem i przynudza , że dopadła go bieda. A on musi zapłacić kolejny czynsz. I to już pojutrze...

-Słyszał pan kiedykolwiek o NEO?

-No jasne! Nawet polubiłem tego kolesia!

-Nie. Nie chodzi mi o „Matrix” i żadnego z grających w tym filmie aktorów.
NEO to inaczej Near Earth Objects.
Obiekty Bliskie Ziemi.
Niebezpiecznie bliskie...

-Rozumiem. Tym się pan zajmuje?

-Owszem. Kataloguję nowe, wykreślam z rejestrów te, które nie pojawią się już nigdy i śledzę pozostałe. Moim narzędziem pracy jest potężny radioteleskop i jeszcze potężniejsze komputery. Spokojne zajęcie, idealne dla tych, którzy nie lubią użerać się w pracy z całą armią różnej maści psychopatów.

Roberto zrozumiał autoironiczną dygresję i uśmiechnął się kącikiem ust.
Musiał jednak przyznać, że przestał już odczuwać obawę.
Zastąpiła ją ciekawość, chwilami granicząca z zafrapowaniem.
Zrzucił na podłogę stertę gazet zaściełających wolne krzesło i usadowił się na nim.
Gdy miał niespełna dziesięć lat przeczytał książkę Juliusza Verne o podróży na srebrny glob i odtąd wszystko, co pozaziemskie, przez jakiś czas fascynowało go niezmiernie.
Nikt niestety nie wytłumaczył mu pojęcia Science Fiction, na czym ucierpiała babcia i jego stosunek do wpajanej mu przez nią religijności. Wizja Nieba z przeczytanej książki zbyt mocno odbiegała od tej babcinej
Choć wkrótce potem pojął, że odmalowana przez pisarza koncepcja kosmosu jest wykraczającą poza ówczesną wiedzę fikcją, a nie wspomnieniem z podróży, nigdy już nie zbliżył się do tej starej, dobrodusznej kobiety na powrót (w sensie emocjonalnym). Jakby to ona oszukała go, nie zaś dziewiętnastowieczny pisarz... Nie czekała na to niestety. Zgasła.

-Czy jest ich sporo? – spytał, wcale nie przez grzeczność.
Temat zaintrygował go i chociaż nie miał jeszcze całej kwoty czynszu, chwalił sobie że nikt akurat teraz nie zapragnął nowej porcji tirami su.

-O tak! Całkiem sporo i dotąd cieszyło mnie to bardzo. Wyglądało na to, że nieprędko zabraknie mi na chleb! – odparł spytany, w chwilę po tym, jak podniósł do ust filiżankę z aromatycznym espresso.

Jego oczy nagle pojaśniały.
Porządnie przyrządzona kawa naprawdę czyni cuda!
Na szczęście nie przywraca do życia umarłych.
Nie bez ubawu Roberto wyobraził sobie jak przy jego marmurowym barze, na wysokich barowych stołkach kołyszą się sączący cappuccino zombie.

-Wiele tam zwyczajnych śmieci, które obserwujemy nie w trosce o losy naszej cywilizacji, lecz z myślą o planowaniu orbit satelitów telekomunikacyjnych. I, oczywiście, wojskowych.
To cholernie drogie zabawki...

-A co zagraża Ziemi?

-Ziemi zagraża rachunek prawdopodobieństwa. Wielkie Wymieranie zdarzyło się już w jej historii kilkakrotnie, nikt nie obiecywał że się nie powtórzy.
Nie obawiamy się jednak tak naprawdę kolosów tej wielkości, co sprawca zagłady wielkich gadów. Sen z oczu spędzają nam drobiazgi, które jak dotąd umknęły naszej uwadze.

-Pańskie październikowe odkrycie to taki właśnie okruch?

-W skali kosmicznej – tak. Jednak kolizja z bryłą o średnicy 1/3 mili mogłaby zmieść pod dywan cały ten pieprzony stan!

-Dlaczego przypisuje mu pan swoje tarapaty finansowe? Myślałem, że na odkrywcę czeka raczej premia, niż ubóstwo...

-Żartuje pan? Straciłem prawie wszystko! Nie śledzi pan sytuacji na giełdach? Oszczędności całego mojego życia poszły się pieprzyć! W ciągu niespełna tygodnia!

-Przepraszam, ale co ten kawałek skały może mieć wspólnego z NASDAQ?!

-Aż za wiele, mój synu. Garstka cwaniaków upiekła niezłą pieczeń. Ci naprawdę wielcy, idąc za ich wskazówkami, wyprzedali kluczowe pakiety akcji, zamieniając obligacje na kruszec. Ma pan pojęcie jaka jest dzisiaj cena uncji złota?
A papiery wartościowe wzięły w łeb. Mam je sprzedać teraz, gdy warte są jedną czwartą?
To dorobek trzech pokoleń!

-Nadal nie pojmuję...

-Zabrali mi tę sprawę. Pozwolili zajmować się setką innych, ale tę mi zabrali. Przyjechali czarnymi Lincolnami w czarnych garniturach, zupełnie jak wyjęci z tego pańskiego filmu!
Niech pies ich wszystkich trąca!

-Dlaczego?

-To było w połowie stycznia. Nasze maleństwo, nazwijmy je 2007 TU24 od daty odkrycia, miało drobna kolizję z innym kosmicznym śmieciem. Nie ucierpiało, ale zaczęło zachowywać się w sposób odbiegający od przewidywań i obliczeń. Również moich.

-To znaczy?

-Zmieniło trajektorię. Miało minąć Ziemię w odległości 1,4 dystansu dzielącego ją od jej księżyca. Dzisiaj.

-A po zmianie kursu?

-Nie wiem. Zabrali mi tę sprawę, już mówiłem.
A te pierdolone gazety aż do dzisiaj milczą!

-Niech się pan uspokoi. Niepotrzebnie kojarzy pan krach na giełdzie z tym kawałkiem żużla...

Roberto wyjrzał przez taflę okiennego szkła. Dostrzegł jak kulawy Enzo ze sklepu z owocami morza kuśtyka przez wymalowaną na asfalcie zebrę. Jak codzień o tej porze wtoczy tu za chwilę swoje wielkie cielsko, ledwie mieszcząc je w dwuskrzydłowych drzwiach.
Enzo uwielbiał, gdy na jego ulubionym miejscu czekała na niego filiżanka gorącej czekolady i poranne wydanie New York Times’a.
Roberto znał upodobania swoich gości, dzięki czemu ciągle jakoś radził sobie z czynszem.
Przerwał więc rozmowę i przecisnął się za bar.
W wysokim rondlu z nierdzewnej stali zaczął spieniać świeże, pełnotłuste mleko.
Szczodrym gestem dosypał jeszcze trochę czekoladowych wiórków.
I jeszcze trochę, po chwili.
Miała to być najlepsza czekolada jaką w swoim życiu wypił ten pocieszny, niemiłosiernie otłuszczony kuternoga.
Miała być też zarazem ostatnią.
Piotr Knasiecki
Fordor

Post by Fordor »

"Katecheza"

-Tato?
-Tak?
Niby że pełen jestem uwagi i skupienia nad tym, co chce mi powiedzieć.
Jakbym przeczuwał, że tym razem będzie to coś nad wyraz istotnego.
Gówno prawda.
Zanurzam nos w szpaltach „Wyborczej”.
Zapach świeżej jeszcze, drukarskiej farby świdruje nozdrza, niczym woń końskiego łajna.
Czemu końskiego akurat?
Jeździ przecież konno.
Minimum trzy godziny dziennie spędza w siodle, jeśli podczepić pod to można czyszczenie końskich kopyt, szczotkowanie gniadej sierści, lonżę i pielęgnację prawego oka (ubytek dolnej powieki może być równie dobrze pochodną przebytego stanu zapalnego, jak i śladem po chirurgicznej interwencji). W ogóle jej nie słucham. Macie tak niekiedy? Zdarza się wam, że nie słuchacie z należną jej uwagą najważniejszej dla was na tym świecie osoby, na dodatek właśnie wtedy, gdy próbuje zakomunikować wam coś nad wyraz istotnego?
Ja mam tak teraz właśnie.
Czytam o tym, jak to Palikot zakwestionował seksualne upodobania Kaczyńskiego.
Nie wiem tylko o którego Kaczyńskiego chodzi.
Mylą mi się uparcie. Obaj.

-Tato? Słuchasz mnie?
-Tak, córcia. Cóż więc znowu?

Niby dlaczego – znowu?
Przecież to tak rzadkie, że aż egzotyczne.
Moje dziecko (Bóg chciał, że jedyne, o ile czegoś po drodze nie posiałem) chce mi coś zakomunikować.
Coś ważnego na tyle, że siada naprzeciw mnie po turecku i najwyraźniej zniesmaczone jest uwagą, jaką poświęcam lokalnemu dodatkowi do ogólnopolskiego dziennika.
Czytany właśnie przeze mnie artykuł chwali organizacyjne umiejętności miejskich włodarzy.
Chodzi o grudniową Konferencję Klimatyczną.
Autor musi być kosmitą, który dopiero przed chwilą wylądował.
Pieje z zachwytu jakby ktoś ściskał mu jaja w żeliwnym imadle.
Że niby rewelacja, same plusy, promocja miasta i regionu, rekordowa oglądalność koziołków na ratuszowej wieży, pełen profesjonalizm i same jedynie korzyści.
Dupa blada.
Wylądował najdalej wczoraj, skoro nie widział wyludnionych ulic, pustych pubów i knajp, sklepów i sklepików, do których przez dwa tygodnie nikt prawie nie zajrzał.
Ponad sześćdziesiąt tysięcy studentów posłano do domów, by zwolnić miejsca w akademikach (ktoś uznał, że baza noclegowa nie udźwignie ciężaru, gdyż hoteli mamy zbyt mało, a przyjezdnych będą nieprzebrane tłumy).
Razem ze studentami poszła się pieprzyć kasa, którą owi regularnie zasilają portfele barmanów, kelnerów, sklepikarzy, straganiarzy i całej tej kupieckiej menażerii.
A teraz czytam, jaka to rewelacja.
Jasne. Zarobili ci, którzy mieli zarobić.
I nie pytajcie o detal. Nie wskażę palcem. Chcę jeszcze trochę pożyć w tym zatęchłym grajdole. Że Wrocław dawno nas już wyprzedził – wiem. Przeczytałem w tej samej gazecie.
-Tata?!
No tak. Pierdolić koziołki na ratuszowej wieży. Dziecko do mnie mówi przecież.
Coraz bardziej zniecierpliwione na dodatek. Dziecko? Kobieta prawie. Śliczna przy tym…
Macie jakieś, choćby blade, pojęcie na temat zniecierpliwionych do ostateczności niewiast?
Nie?
Ja też nie miałem.
Na szczęście w ostatniej chwili odezwał się instynkt samozachowawczy, odziedziczony po przodkach. Męskich chyba.
Odkładam dziennik.
Patrzę jej prosto w oczy, by już nie miała najmniejszych nawet wątpliwości, że słucham.
Ta cholera ma moje oczy!
Przysięgam!

-Tata, ja nie chcę chodzić na religię. I nie będę. Choćbyś mnie końmi włóczył.

Konie. Dzikie, stepowe, ze zmierzwionymi grzywami, i te ujeżdżone, dające nogi przy czyszczeniu kopyt, którym prócz gniecionego owsa podaje się witaminy i elektrolity.
Pudzian nie łyka pewnie bardziej kosztownych suplementów.
Konie. Treść jej życia i snów. I ziejący czarną dziurą deficyt w moim budżecie.
Czuję jak napięcie opada.
Gdybyście spytali wprost – czego się obawiałem, przyznałbym się że chłopaka. Kolejnego.
Albo i kilku naraz.
Kręcił się koło niej jeden latem. Przejmowałem się strasznie. Mieszka opodal, starszy o cztery lata (dlaczego zdrowych, prawidłowo rozwiniętych dwudziestolatków nie wciela się już przymusowo do armii, by uczynić ich mężczyznami?! I, by nauczyć ich strzelania do celu, strugania ziemniaków i innych, pożytecznych i przydatnych w życiu umiejętności?!).
Spędzał sen z moich powiek, jak najznakomitsze z opowiadań Stephena Kinga.
Sukinkot, drobny i niepozorny, obdarzony był doprawdy rzadkim talentem.
Potrafił oto nie tylko usypiać moją czujność, ale i stopniowo zdobywać moje zaufanie.
Niczym do tego nie zmuszany przyznam szczerze, że prawie go zaakceptowałem!
To byłaby dopiero heca, nie?
No ale dość już o nim.
Przeminął jak poranna mgła.
Nawet nie zasłużył na to, by dołączyć do grona znanych mi wałachów.
Mam taką nadzieję, że nie zasłużył. Mieszka przecież opodal… Gdyby co, to…
No, wiecie przecież. Podwinę rękawy, jeśli trzeba. Biada mu wtedy!
Chodzi więc o katechetę.
Co z nim?

-Tak? Co z twoim katechetą? Coś nie tak? Pedał może?

Nie, nie macie racji! Przypisując mi brak tolerancji dla wszelkiej maści odmieńców, błądzicie.
Nie mam im nic naprzeciw.
Prawie nic.
Złapany powyżej kolana przez jednego z tych gości o miękkich, wiecznie spoconych łapskach, oderwałbym mu wprawdzie głowę od tułowia wraz z płucami, nie znaczy to jednak, że mam jakieś uprzedzenie!
Zatrudniam przecież kilku nawet.
Jeśli wziąć pod uwagę bezlitosne statystyki ujmujące sprawę w widełki procentów, zatrudniam ich kilkunastu pewnie. Wliczając tych z większym talentem do kamuflażu.

-Nie. Nie pedał. A raczej – chyba nie. Ale kolo jest coś nie teges.

No i masz babo sznekę z glancem! Nie teges. Facet do odstrzału w takim razie!
Wyobraziłem sobie że naoliwioną szmatką przecieram czarną, oksydowaną stal swojego „Smith & Wesson”.
Zawsze jest nas trzech.
Smith, Wesson i ja.
Tylko czy taki kaliber wystarczy?
Bo jeśli to pedofil?
Nie, w takim razie nie powinienem strzelać!
Należałoby go marynować z ziołami, czosnkiem i drobno rozkruszonym chili.
Przez jakiś tydzień, by go należycie zmacerować.
A potem grillować albo przypiekać na obracanym rożnie nad węglowym paleniskiem.
I podlewać winem albo piwem.
Nie! Dla pedofila szkoda piwa!
Bez podlewania.
Niech bardziej jeszcze cierpi!

-Tata? On na pierwszej już lekcji pytał o nasze preferencje.

Skurwiel jeden! Jednak się nie myliłem! Stary pierdziel marszczy wieczorami freda, a za dnia wielki z niego wychowawca młodzieży! Oj nakopię mu do dupy. Dorwę go tylko!

-Nie! Nie w ten deseń! – świeżo upieczona licealistka spojrzała w porę na moje chmurne oblicze i właściwie odczytała moje podejrzenia.
-Nie pytał o te klocki! Chodziło mu o gusła.

-Gusła?! – zdębiałem.
Jeszcze przed chwilą miałem i nadzieję i niezbitą pewność, że księżulo, czy też może wyrzucony na zbity pysk z seminarium kleryk, nie zaskoczy mnie już niczym.
Że najzwyczajniej w świecie nie jest w stanie.
A tu się okazuje że koleś praktykuje woo-doo!

-Jakie gusła, córcia?!
-Noooo… ściemniał coś już od dzwonka. Kluczył jak wilk przed obławą. A potem wprost pojechał!
-?!
-Spytał, czy oglądamy tę szatańską telewizję TVN…

Zwiesiłem głowę.
Gdybym w linii przodków mógł się doszukać żyrafy, pewnie oparłbym czoło o kolana.
Albo nawet ukrył pomiędzy nimi skołataną głowę.

-Córcia? To może buddyzm? Co sądzisz o Dalajlamie?

Piotr Knasiecki
Fordor

Post by Fordor »

"Siła tęsknoty"

Powiedz jak można tęsknić bardziej jeszcze?
Może jak więzień patrząc na otwartą przestrzeń
Ze spacernika
Lub też jak stepy za zbawiennym deszczem
Spękane i jałowe
Tak tęsknię za chwilami w których mnie przenikasz
Słowem

Piotr Knasiecki
Fordor

Post by Fordor »

"Obietnica zbawienia"

Jednym dotknięciem to potrafisz sprawić
Gaśnie niepokój jak zdmuchnięta świeca
Co tylko zechcesz mogę Ci obiecać
Jeśli mnie za to swym dotykiem zbawisz

Piotr Knasiecki
Post Reply

Who is online

Users browsing this forum: No registered users and 1 guest